środa, 14 grudnia 2011

Jest ok

Dostałam urlop. Za miesiąc i dwa dni. Świetnie, szkoda tylko, że za miesiąc i dwa dni nie jest jutro.
Chociaż źle nie jest, bo Święta idą, a za oknem słonecznie, jakby szła Wielkanoc, minął mikołaj, po którym będę mieć traumę przez następne kilka lat, na ostatniej jodze zaliczyłam stanie na głowie, po którym czułam się wprost rewelacyjnie (mam pewne podejrzenia, że to od nadmiaru krwi w okolicach mózgu), udało mi się wreszcie spróbować sławetnej zumby (do teraz nie bardzo wiem co miała na myśli prowadząca mówiąc „szaka laka”, bo za każdym oznaczało to coś innego), za dwa tygodnie z hakiem będzie nowy rok (co oznacza, że nic się nie zmieni poza wiekiem, ale i tak za każdym razem cieszę się tak, jakby zmiana cyfry w roku oznaczała nowy początek wszystkiego) i chyba po półtorej roku mój storczyk (zwany Edwardem) wreszcie ponownie zakwitnie.
Ale nie jest też jakoś wybornie, bo katar, jaki mam od miesiąca, nie mija wcale, fajne są te wszystkie sporty, tylko jakoś najchudszy po nich to mam portfel (szczególnie w zimie, kiedy aktywność fizyczna na zewnątrz przestaje dla mnie istnieć), czas mi gdzieś znika (podejrzewam jakieś wredne zgredki, które jak nie kradną skarpet to kradną godziny), idą Święta to i posprzątać by wypadało, może i jest słońce, ale i tak zimno, więc bez swetra ani rusz, i jak na początku było to fajne, bo swetrów w lecie używam mało, tak już mam ich serdecznie po dziurki w nosie, w pracy jakoś zamiast mi ubywać przybywa, dostałam wstrętu do rozmów telefonicznych (przez ilość odbywanych w pracy) przez co coraz mniejszy kontakt mam ze znajomymi, a do tego mam wyrzuty sumienia, że tak mało czytam (przez co mam nieodparte wrażenie głupienia).
Czyli jest jednak ok., to w odpowiedzi na pytania dlaczego nie piszę. Nie mam żadnej choroby, z lenia to też nie wynika, nie wynika również z katastrofy ani epidemii. Może poza trzema tygodniami, jakie straciłam przez brak zęba, które obwiniam za wszystko. Ale się poprawię, a w nowym roku to już na mnie mocnych nie będzie. Z przerwą na urlop, jaki mam za miesiąc i dwa dni…

wtorek, 15 listopada 2011

Pięknie i kropka

Nastąpił czas na niemoc pisania. I bezczas. Dzisiaj minął. Razem z pierwszym dniem urlopu, po obejrzeniu pierwszej polskiej komedii romantycznej, która mnie nie zniesmaczyła, a w towarzystwie kosmicznego bólu zęba promieniującego do ucha i na gardło.
Z tym powrotem siły już nawet nie wiem o czym pisać. Może o tym, że Hanka M. umarła. Albo o tym, że Nigela jest na diecie i jest już jej pół. Lub o tym, że postanowiłam poeksperymentować w kuchni, nie mam tylko jeszcze pomysłu, kiedy znajdę na to czas.
Zamiast tego posmakuję trochę przyjacielsko- siostrzanej dumy i przedstawię kolejny projekt, który napawa mnie zachwytem. Nie, obiektywna nie będę na pewno, bo autorkę znam całe życie i za ogień wskoczę. Co więcej, próba jej talentu zajmuje główne miejsce w mojej i zaślubionego sypialni, zaraz po łóżku.
Nie ma zresztą co pisać, wystarczy pokazać. Panie, Panowie zapraszam na:

http://www.facebook.com/#!/pages/SYLWIA-BORONIEC-MY-FACE_S

A Ci, którzy podzielą moje zdanie proszę o klik „lubię to”. Mam nadzieję, że uda mi się dostrzec nowych fanów na tej stronie i będę miała małą satysfakcję w promocji piękna:)

wtorek, 18 października 2011

Relacja z pola walki

Postanowiłam zapuszczać włosy. Postanowienie trudniejsze niż wszelkie noworoczne. Progi zaczynają się już rano, kiedy wraz z otwarciem oczu odkrywam, że każdy kosmyk moich włosów sterczy sztywno w inna stronę. Założę się, że podłączona do prądu odbierałabym fale radiowe nawet stacji z Nigerii. Potem następuje etap walki- ja kontra one. Walka na wstępie nierówna, bo jestem w mniejszości. Ledwo uda mi się okiełznać lewą przednią stronę, a już prawa sterczy zwarta i gotowa, jak już prawą stronę uznaję za pokonaną okazuję się, że lewy tył postawił na suwerenność. Pomimo mojej katapulty- patrz woda, broni palnej- patrz suszarka, miecza świetlnego- patrz prostownica oraz innych militariów pomocniczych- patrz lakier, pianka, szczotka oraz guma do włosów, jakoś nigdy nie udało mi się wygrać nokautem „na Gołotę”. Zamiast tego klnę, grożę , postanawiam zawinąć włosy w chustę, ogolić się na łyso, aż potem jakimś cudem udaje mi się opanować ten chaos, przy założeniu, że pewnych sztywniaków na mojej głowie po prostu nie widzę.
Na spięcie ich w jakąś rozsądną fryzurę nie mam szans. Użycie samych spinek powoduje, że albo wyglądam jak Czesia Wiesia albo jakbym intelektualnie zatrzymała się w przedszkolu, zebranie w ogonek odpada, bo guma ciągle się ześlizguje, a sama jego wielkość przypomina bardziej szczurzą końcówkę niż cokolwiek innego. Nawet jeśli jakimś cudem nad Wisłą uda mi się pozbierać wszystko razem w sensowną całość to utrzymuje mi się góra godzinę, a potem znowu wracam na pole walki. Zdarza mi się wyciągać moją tajną artylerię w postaci totalnego olania sytuacji, ale ta broń traci na wartości wraz z pierwszym wzrokiem obcej osoby, mówiącym „co Ty masz na tej głowie”.
Sprawdzianem silnej woli jest przejście obok fryzjera…ale daję radę. Założyłam grupę wsparcia w postaci Zaślubionego. Kiedy już stoję nad umywalkę z nożyczkami w rękach zawsze mam do kogo zwrócić się z prośbą o powstrzymanie. Dlatego też na ten czas wyglądam jak strach na wróble wydziobany z wierzchu przez jakieś jastrzębie , ale perspektywa na lepsze gdzieś ćmi w oddali…
A tymczasem, na sam koniec opisu pola bitwy i relacji prawie na żywo, chciałabym pozdrowić Agatę i Elizę, przez które lub dzięki którym (niepotrzebne skreślić) ciągle mam motywację do pisania i czuję oddech na karku, kiedy za pisanie zebrać się nie mogę. No i teraz też się zabrałam za pisanie, więc już nie mam wyrzutów sumienia;)

środa, 28 września 2011

Stany w dół

Jest taki stan, który dopada mnie permanentnie i odbiera całkowicie kolory świata. Stan, który dopada mnie regularnie z mocą bomby atomowej (nie żebym wiedziała jaką moc ma bomba atomowa, ale na Discovery mówili, że niewyobrażalną). Stan, który sprawia, że nawet najmniejsza rzecz doprowadza mnie do furii. Stan, który dopada niezapowiedzianie i potrafi trzymać tygodniami. Stan, który mi doskwiera, a mojego zaślubionego bawi do łez. Stan pomijany przez psychologów i innych lekarzy. Rozmawiałam o nim z wszystkimi bliskimi mi kobietami- to stan atakujący większą część społeczeństwa. Stan, który wytrąca z równowagi, zaburza dzień i powoduje, że nic, co zaplanowane nie odbywa się o czasie. Stan, który mimo licznych zabiegów zapobiegawczych wraca jak bumerang. Walczę z nim zaopatrując się w niezbędne, jakby się wydawało, antystany. A imię jego „Nie mam się w co ubrać”.
Choćby moja szafa pękała w szwach i się nie domykała, choćbym ciągle dokładał do niej nowych ciuchów i tak z prędkością tornada wraca do mnie ranek, w którym siadam naprzeciw garderoby i nic, co w niej jest nie pasuje. Wszystko albo za małe albo za duże, zbyt kolorowe albo za szare…siedzę więc i kontempluję, ale wtedy nic już nie jest takie, jak być miało. Podczas takiego ataku przed lustrem staję około miliona razy zmieniając odzienie i rozrzucając odrzucone ubrania dookoła. Prasuję, wyrzucam, zamieniam, siadam z rezygnacją i postanowieniem niewychodzenia z domu, ponawiam próby, postanawiam popracować nad ciałem, klnę (wtedy przypominam sobie ile jest przekleństw), aż wreszcie wybieram jeden z wariantów, z którego i tak cały dzień jestem niezadowolona. Idę wtedy i widzę w oczach każdego mijanego, że nic do siebie nie pasuje. Warczę. Chociaż i tak najgorsze jest rozbawienie zaślubionego, który idealnie rozpoznaje ten stan. Łatwo jest śmiać się wtedy, wiem. Biednemu zawsze wiatr w oczy! Chociaż w sumie co się dziwić, skoro Jego stałym zestawem jest koszulka i jeansy, ewentualnie krótkie spodenki. A ja co? Spodnie muszę dopasować do tyłka, bluzkę do biustu (a on zależy od cyklu), potem bluzka musi pasować do spodni, a do wszystkiego buty, na dodatek nie może mnie pogrubiać i być odpowiednie na pogodę. Gdyby tego było mało to musi być jeszcze wygodne i modne, a najlepiej oryginalne. I to wszystko jeszcze musi spełniać kryteria dress codu i mojego humoru. I pasować do karnacji, makijażu, włosów, torebki…
Stanu tego nie wolno mylić z dniami, kiedy najchętniej wrzuciłabym dres. Nie, nie, nie! W te dni właśnie chcę naprawdę dobrze wyglądać. Wręcz wyjątkowo. Ale na chęci się kończy, bo w te dni ciuchy się na mnie zawsze celowo uwezmą i specjalnie się nie układają, przestają do siebie pasować ( jestem przekonana, że one są w zmowie i robią to specjalnie!). Potem, próbując sprostać tym stanom, obiecuję sobie, że kolejne odzieżowe zakupy będą tylko pod kątem pasowania do reszty szafy. I wydaje mi się, że tak jest, ale do czasu…i nawet ta mega uniwersalna koszula pasująca do każdej spódnicy i każdych spodni okazuje się bezużyteczna, bo nagle nie mam żadnej ładnej spódnicy, a te co mam są bezbarwne, podkreślające moje masywne łydki i jakieś takie stare, a o spodniach nawet nie myślę, bo we wszystkich wyglądam jakby mi doczepili świńskie nóżki. Więc żyć muszę, ku uciesze zaślubionego, z tymi stanami…
A wpis dedykuję dwóm kobietom, które zmobilizowały mnie do pisania poprzez wpisy na facebooku. Nie wymieniam imion, bo nie wiem czy mogę, ale jeśli dostanę zgodę to w następnym wpisie wspomnę!

wtorek, 6 września 2011

Niecodziennie

Mieć wokół siebie zdolnych ludzi to naprawdę szczęście, ale mieć zdolnych przyjaciół to zupełny high life! Nie chcę tu chwalić wytworów artystycznych tylko dlatego, że znam autorów, ale to są naprawdę produkty godne uwagi i polecenia. A że znanych mi człowieków…serce w dumę rośnie!
Na pierwszy ogień coś, co chwalić chcę, a i powinnam, bo w ręce miałam i wiem, że warto.

ANDY POP. powstał z inicjatywy dwójki projektantów, Marii Kuboszek i Tomasza Woźniaka.
Srebro, jego niepowtarzalna struktura i właściwości, stanowi dla nich bazę twórczych inspiracji i poszukiwań.
Myśląc o biżuterii postanowili wybrać się o krok dalej i stworzyć biżuterię interaktywną, którą można kształtować samemu, której centralny element, kolor, jest wymienny i koresponduje z naszym samopoczuciem, kaprysem lub spontaniczną chęcią codziennej zmiany.
Zastanawiając się nad możliwością wymiany koloru odkryli połączenie z pozoru błahe i znane wszystkim od dziecka – plastelina, w odcieniach fluo, lepsza od tej z dzieciństwa, nietoksyczna, intensywna i niebrudząca. Połączyli ją ze srebrem. Powstała biżuteria, która daje się kształtować i przybiera odcień odpowiedni do nastroju lub garderoby, która odsyła nas do dzieciństwa i przypomina o różnorodności.

Przyznaję, że gdyby mnie ktoś podpytał o łączenie srebra z plasteliną to puknęłabym w czoło. I teraz w to czoło powinnam dostać młotkiem za brak wyobraźni. Jako stwór srokowy, lecący do wszystkiego, co świeci- marzę o każdym pojedynczym wzorze. Zaślubiony twierdzi, że niedługo moja biżuteria nas zabije- pod jej ciężarem bowiem spaść nam może półeczka na głowę ulokowana centralnie nad naszym łóżkiem. To jednak nie moja byłaby wina, bo nie ja tę półkę montowałam, a sam wyżej wspomniany osobnik.
Wracając do Andy Pop, bom się rozgadała, a dzisiaj o sztuce a nie życiu być miało, poniżej trochę zdjęć, w tym mój faworyt:

Szczegóły na portalu, który łączy i na którym się jest jak się jest, a jak się nie ma na nim konta to się nie jest wcale…podobno:

http://www.facebook.com/#!/andypopart

Wpis ten może niecodzienny, ale jak się dzielić to się dzielić. Tylko mi lajkować, jak już na fb to znajdziecie, niech mi serce urośnie, że dzięki mnie ktoś jeszcze to ogląda! A jak wspomnicie, że ode mnie to mi serce urośnie, że się do sztuki dołączyłam!:)

piątek, 19 sierpnia 2011

Latający holender

Wyjechałam i wróciłam. Więcej grzechów nie pamiętam. Na wyjeździe miałam wypocząć, żeby powrócić w pełnej mocy przerobowej. Nie udało się. Zamiast tego po czterech dniach wróciłam bardziej spragniona wakacji, takich tygodniowych albo i dłuższych. Takich, gdzie nie będę miała snów o pracy ani myśli z cyklu „czego jeszcze nie zrobiłam”. Jest natomiast nicnierobienie, które po kilku dniach bokiem wychodzi i błogie rozkojarzenie, które powoduje sytuacje bawiące nas na wakacjach, a w bożym tygodniu doprowadzają nas do furii.
Mój szybki wyjazd był zaplanowany, wyczekiwany i niczym mnie nie zawiódł, poza tym, że się faktycznie skończył po trzech dniach. Teraz już jestem pewna, że holenderski powstał kiedy ktoś mocno zaziębiony próbował odkaszlnąć chrypkę, a innym wydawało się, że coś mówi. Wiem też, że waga wadze nierówna, że „koko” to niekoniecznie tylko kurzy język, że piwo może być równie dobre jak wino, a sztuka i teatr to bardzo szeroko rozumiany termin. Upewniłam się, że kuchnia tajska to dzieło aniołów, bo ma nieziemski smak, a frytki to dzieło szatana, bo po zjedzeniu od razu czuje się je w boczkach i na tyłku. Do tego jeszcze ciasteczko do kawy może rozłożyć na łopatki, a rarytas, którym zachwycałam się jakieś trzy lata temu, uważając go za coś u nas niespotykanego, to po prostu dobrze zrobiony dorsz. Co jeszcze? A może to, że czasami warto zapomnieć o świecie, zresetować się i przypomnieć sobie, że praca to dodatek do życia, a nie odwrotnie i że wolny czas można spędzić naprawdę błogo.
A dla tych, którzy mają z resetem kłopot- polecam wycieczkę do Amsterdamu!

czwartek, 11 sierpnia 2011

Spotkania na szczycie

Spotkań na szczycie może być wiele- od tych dyplomatycznych, po przypadkowe turystyczne na górze jakiejś góry. Ale mnie chodzi o inne, wyjątkowe, niepowtarzalne, uniwersalne, niepojęte dla mężczyzn spotkania kobiece. Podczas takich zejść większej ilości osobników płci żeńskiej dowiedzieć się można o niespotykanej wręcz ilości nowości. Ja z ostatnich( a, o dziwo, udało mi się ich kilka) wyniosłam:

1. Są pachnące buty!!!!
2. Lepiej mi w zieleni niż turkusie
3. Clooney znowu jest wolny!
4. We Włoszech Big Brothera wygrał bardzo przystojny mężczyzna (tu dwie informacje w jednej- o wygranym i że BB wciąż gdzieś jest emitowany)
5. Muszę wypróbować około miliona podkładów- ile kobiet, tyle opinii
6. Sushi jest kaloryczne
7. Ostatnia książka Murakamiego jest dziwna (jakby wcześniejsze nie były…)
8. We Włoszech odnaleźli szkice zaginionego malowidła
9. Podrożały bilety do kina
10. W Warszawie używa się określenia „betka” (ale już nie pamiętam na określenie czego)
11. Jest genialne muzeum Leonarda da Vinci
12. Jeśli po powrocie do domu około godziny 6 rano zje się śniadanie, a potem pójdzie spać to to była późna kolacja
13. Rumianek świetnie działa na sen (sama nie wiem, jak mi to umknęło)
14. Są rajstopy w spray’u
15. Będzie koncert Sade
16. W pewnym centrum handlowym jest poczta, której pracownik oblizuje znaczki w wyjątkowo nieprzyjemny sposób
17. Nie tylko ja mam słabość do Javiera Bardem
18. Przepłaciłam za balsam
19. Mój eks-szef przeniósł się z Krakowa do Warszawy
20. W moim mieście otworzyli siłownię, która jest na ruchomej platformie- podczas treningu zmienia się widok za oknem
21. Justin Bieber wydał już miliony na swoje zachcianki
22. Nikt nie wiem, kim jest Justin Bieber (czy to się tak pisze??!!)
23. Za często podlewam jednego z moich kwiatków
24. W domu można mieć lemura
25. Lemury trzeba karmić robactwem
26. Można świadomie i z premedytacją nie mieć w domu Internetu
27. Coraz więcej moich znajomych ma dzieci
28. Wyprzedaże to dzieło szatana
I jak tu nie kochać tych babskich spotkań, na których myśl zawsze się uśmiecham i nigdy nie mam dość? A po nich człowiek o tyle mądrzejszy…

poniedziałek, 1 sierpnia 2011

Dygresje na temat niepogody

No i piękną jesień mamy tego lata! Tak piękną, że zaczynam szczerze wierzyć, że lipiec wypadnie w listopadzie, a styczeń w czerwcu. Zakładając buty wybieram między balerinkami, w których kostnieją mi stopy, gumiakami, w których stawiam kroki jak Wielki Ptak a kozakami, w których wyglądam tak trochę…jak japoński turystka. Japońscy turyści co roku nie przestają mnie zadziwiać. Gdziekolwiek się nie ruszę tam oni są- coś jak roztocza- i trzeba im zostawić, że są uroczy- zupełnie nie jak roztocza- ale też ich styl wyprzedza modę o lata świetlne. Do dzisiaj z zaślubionym wspominamy spotkaną jakieś trzy lata temu japonkę, która w środku lata (może nie bardzo upalnego, ale lata, które wtedy wypadało jeszcze w lipcu i sierpniu) zajadała się mulami opatulona w szalik, wełnianą czapkę, a na nogach miała futerkowe kozaki. Wyglądała jak Yeti wśród smerfów. No i jak teraz w tym jesiennym lecie też się tak czuję.
Za słońcem tęsknię jak za arbuzami zimą, chociaż to coraz mniej adekwatne stwierdzenie, bo w sumie to jem teraz arbuzy, a za oknem bliżej do zimy niż lata…Nie pociesza mnie nawet fakt, że mój nowonabyty parasol, w którym zakochałam się od pierwszego wejrzenia, jest w użyciu odkąd go mam codziennie. Swoją drogą, odkąd pamiętam gubiłam parasole, a o tym pamiętam jak o porannej kawie- zawsze i wszędzie. I może jest to spowodowane tym, że wcześniej żaden mój parasol nie podobał mi się tak bardzo, ale stawiam w pierwszej kolejności na to, że jednak nie lubię, jak mi się na głowę woda leje, więc go sobie pilnuję.
Do tego zaczęłam rozważać jakieś alternatywne opalanie. Solarium raczej odpada z kilku względów- ten zdrowotny jest na końcu. Po pierwsze mam klaustrofobie i opalając się co sekundę sprawdzam czy aby na pewno da się uchylić klapę, co powoduje, że pewnie z 10 minut jakie tam spędzam opalam się minutę. Po drugie odkąd zobaczyłam „Oszukać Przeznaczenie niewiemktórączęść”, gdzie jedna z bohaterek ginie spalona w solarium, jakoś tak mi tam nieswojo. Po trzecie kolor opalenizny z solarium jakoś bardziej kojarzy mi się z ziemniakiem niż wakacjami. Po czwarte to rozbieranie, smarowanie, opalanie, ubieranie zniechęca. Po piąte jeszcze nigdy nie czułam się „swojo” w solarium- jestem w mniejszości bez tipsów, kolczyka w nosie, paska z ćwiekami i sztucznymi rzęsami (nie mam nic do tych atrybutów ani do tych osób, ale jakoś w solarium zawsze spotykam ich skupiska). Po kolejne względy higieniczno- zdrowotne też nie zachęcają. Kremy do opalania powodują u mnie wysypkę. Wyglądam jak po ataku trądziku młodzieńczego. Wtórnego, oczywiście, bo lat mi to nie odbiera. Ciemniejszy puder też nie bardzo, bo zawsze gdzieś niedosmaruję i wyglądam potem jak źle obrobione zdjęcie z photoshopa. No więc chodzę taka blada, że przykładając twarz do ściany nie bardzo widzę gdzie kończy się ściana a gdzie zaczynam się ja.
Z brakiem lata wiąże się u mnie jeszcze jedno- notorycznie mam zły humor. Jestem zła na psa sąsiadów, który szczeka, na kierowców, którzy jadą wolniej niż ustawa przewiduje (czy są mandaty za zbyt wolną jazdę po mieście??), na pracę, że jest, na telefon służbowy, że dzwoni, na telefon prywatny, że się zepsuł, na ubrania, że się mną, na weekend, że mija za szybko, na tydzień roboczy, że się wlecze, na jeansy, że się rozciągają, na mój ulubiony jogurt, bo nie zawsze jest w sklepie, na brzoskwinie, bo były bez smaku, na rower, bo nie mogę na nim jeździć…ale tak naprawdę jestem zła na lato, że go nie ma!
Post ten miał być o zupełnie czymś innym, a tu wyszło jak wyszło. Apeluję o słońce! Ktoś popiera? Jeśli tak otwieram listę wyborczą- podpisy zbieram w komentarzach, na maila i w każdej innej postaci! Pozwiemy lato, że się nie zjawiło!

czwartek, 14 lipca 2011

Jak zrozumieć człowieka...

Człowiek z człowiekiem się czasami porozumieć nie może, mimo że w tym samym języku mówią…

Upał. Siedzę na ławce z H i odpoczywamy. Zauważam kulejącego wróbla i pełna empatii mówię:
- Ojej, kuleje!
H patrzy w niebo i odpowiada:
- Jak leje?! Upał jak w piecu.


Salon kosmetyczny, ja po manicure, nietypowy jak na mnie, bo pierwszy raz od kilku lat mam manicure francuski. Zazwyczaj decyduję się na jakiś kolor, najczęściej czerwony.

Płacąc dostaję smsa od zaślubionego:
„Jaki kolorek?”

Odpisuję skrótowo, bo chcę płacić:
„Francuski”

Odpowiedź przychodzi szybko:
„Biało, czerwono , niebieski??!!”


Paryż, wieczór. Siedzę z D pod wieża Eiffla. Wieża co kilka chwil zapala się milionem drobnych świateł, dając niesamowity efekt. D postanawia podzielić się wrażeniami ze swoim lubym, który został na ojczyźnie, więc pisze:
„Siedzę z Miss pod wieżą i ona tak pięknie mrygocze.”

Odpowiedź:
„Miss mrygocze? A co jej jest?”


Sklep jubilerski. Oglądam piękne srebrne koraliki- zawieszki. Przypominam sobie, że srebrne to już mam, więc przywołuję Panią i pytam:

- Ma Pani takie dwa złote?
- Mam, ale niestety nie rozmieniamy.


W pracy dzielę biuro z dwoma osobnikami płci przeciwnej. Jeden z nich, M., wychodzi do sklepu, więc uprzejmie pyta:

M: Kupić Ci coś?
Miss: Serek wiejski poproszę. Tylko lekki.

Po kwadransie M przynosi mi zwykły serek wiejski w opakowaniu 150g i dodaje:
- Ten był najlżejszy, potem już były takie półkilowe wiadra.

wtorek, 5 lipca 2011

Rytuały, czyli rzecz o kremowaniu

Wieczór. Centrum miasta, blok, trzecie piętro. Wcieram w siebie szósty krem- po kremie na twarz, pod oczy, do rąk, do ciała, do stóp przyszedł czas na antycellulitowy. Zakupiony niedawno, pierwsze użycie. Zgodnie z instrukcją wcierać mam mocno, a właściwie wmasować aż do wchłonięcia. Czytam na opakowaniu o konieczności regularnego stosowania, da się zrobić. Czytam też o właściwościach rozgrzewających. Da się przeżyć. Tak myślałam dopóki nie nałożyłam kremu na pośladki. Grzecznie wmasowałam odpowiednią ilość, potem zgodnie z nakazem umyłam rączki i tak zakonserwowana położyłam się do łóżka obok zaślubionego. Po 5 minutach leżenia pod ciepła kołdrą zaczynam odczuwać lekkie rozgrzanie w okolicach siedzenia (pomimo leżenia), rozgrzanie to zaczyna przybierać na sile w tempie błyskawicznym, a ja zaczynam nerwowe wiercenie się, czym zwracam uwagę zaślubionego. Starając się opanować sytuację postanawiam być dzielna- zniosę to pieczenie. I prawie się udaje, ale nagle uczucie gorąca zmienia się w nieznane mi dotąd doznanie- podejrzewam, że czułabym to samo, gdyby ktoś przyłożył mi z rozpędu deską w tyłek. Mija po pół godzinie- i nie dlatego to wiem, że jestem taka dzielna, ale dlatego że jestem na tyle leniwa, że wolę leżeć z tym ogniem niż wstawać i po raz kolejny wchodzić pod prysznic, wmasowywać w siebie kremy i inne tego typu. A postanowiłam być kobietą zadbaną, więc noc bez kremu uważam za stracony (postanowienie działa od poniedziałku do środy, potem mi się nudzi, a w niedzielę znowu podejmuję wyzwanie).
Wieczór kolejny, rytuał się powtarza, tym razem biernym obserwatorem jest zaślubiony, który śledzi każdy ruch mojej ręki, by na końcu zadania oznajmić- „Ty to masz dużo roboty z tymi całymi kosmetykami”. I tak zaczęłam przeliczać, leżąc w łóżku (miałam pół godziny, podczas której balsam podpalał mi pośladki) ile czasu zaoszczędziłabym olewając czynności związane z renowacją/ konserwacją. Z matematyki dobra nie jestem, ale wyszła mi jakaś zabójcza ilość godzin. Jak na mój gust da się podzielić na dni…więc może zamiast mówić, że nie mam czasu zacznę operować pojęciem „musze się pokremować”?
Zaczynam rozważania o życiu „na suchara”, ale jakoś tak…sucho mi to wygląda. Szukam więc jednego kremu na wszystko, ale okazuje się, że tak to tylko w Erze, a że Ery już nie ma to za dużo nie zdziałam. A gdyby tego było mało dowiaduję się, że mając dziecko to ja już wcale czasu mieć nie będę, więc i kremowanie idzie w odstawkę. Przechodzi mi przez myśl pokremowanie się na zapas, ale istnieje zbyt duże ryzyko, że ześlizgnę się z piżamy i łóżka, a patrząc na tempo, w jakim zaślubiony zasypia, nie ma szansy na szympansy, żeby mi pomógł. Sytuacja patowa, dlatego też postanowiłam zmienić sposób patrzenia- skoro potem nie będę mieć na to czasu to powinnam delektować się tym teraz. Także jak tylko mi sie uda i świat naokoło się uspokoi, rytuał przygotowawczy do snu (w tym również podpalanie sobie czterech liter ogniem w kremie) uznam za czas dla mnie i tylko dla mnie. Polecam.

czwartek, 30 czerwca 2011

Zen

Dopadła mnie faza ZEN. W mojej nomenklaturze to nic innego jak etap zmęczenia, który powoduje „wszystko jest mi obojętne”. Po okresie wkurzenia, które narastało każdego dnia i mijało po jakiejś godzinie od przebudzenia, a następnie wracało wraz z pierwszym zdaniem wypowiedzianym przez kogokolwiek w moją stronę, pojawił się okres zupełnej bezmocy, podczas której byłam w stanie zasnąć wszędzie, o każdej porze i w każdej pozycji. Potem jeszcze krótki etap wiary w supermoce- „mogę wszystko, a sen jest dla mięczaków”, następnie równie krótko trwające przeświadczenie, że mam najgorzej na świecie, aż wreszcie nastała- FAZA ZEN.
W sumie całkiem mi w niej dobrze. Nie ma czasu na sen? Trudno, już tak bywało. W pracy zanim usiądę musze odgruzować tony papierów? Najwyżej porobię z nich samolociki. Zachciało mi się wrócić do roli studenta i teraz na słowo sesja znowu mnie mdli? Najwyżej kupię dyplom na allegro. Słowo beletrystyka zaczyna być pojęciem ze słownika wyrazów obcych? A na co to komu? Z przyjaciółmi kontaktuję się mailowo lub smsowo? Przynajmniej nie muszę się przebierać z dresu…
Faza ZEN wymaga treningów- nie można spać za dużo, ale też za mało (grozi powrotem do fazy wkurzenia), nie można mieć za wiele czasu dla siebie, ale i nie za mało (grozi powrotem do fazy przekonania, że wszystko, co najgorsze spotyka mnie), nie można również popaść w bezmyślne działanie, bo powrót do wiary w super moce gwarantowany. Jeśli trzymamy się zasad faza ZEN murowana. A ja mianuję się ZEN-mistrzem.

wtorek, 14 czerwca 2011

Foto szop

Zostałam poddana z przyjaciółką terapii. Szokowej. Prowadzącymi byli nasi zaślubieni. Wstępem niewinny program telewizyjny. Bodźcem nasz komentarz odnośnie jednej z polskich celebrytek. A konkretniej uznanie dla jej/Jej figury. No bo jak inaczej? Trzeba być uczciwym…biust wiecznie w poziomie nie pionie, wygrywa walkę z grawitacją, uda nie skażone cellulitem, ba, nawet skórką pomarańczową, jabłkową czy z kiwi. Do tego kości policzkowe przykryte jedynie warstwą skóry, bez zbędnego zmiękczenia „puckami”, włosy bujniejsze niż u mojego kota (a on ma ich ponad miarę- wiem, bo co rano ten nadmiar usuwam z własnych ubrań), no i brzuch bardziej wklęsły niż wypukły (śmiem podejrzewać, że to jakaś wada genetyczna- coś co ma być na zewnątrz, tu ewidentnie jest do wewnątrz). No więc, w ramach tej uczciwości, przyznałyśmy, że co jak co, ale jej ciało zasługuje na pochwałę. I tak oto zaczęła się polsko- włoska terapia kryzysowa.
Pierwszym rzutem starano się nam udowodnić, że przy takich zarobkach i takim stylu życia wyglądałybyśmy przy wyżej wspomnianej jak Piękne przy Bestii. Nie przekonało nas to zbytnio, ale widząc zaangażowanie naszych zaślubionych, zwanych dalej terapeutami, starałyśmy się wyglądać na przekonane. Z marnym skutkiem, jak widać, bo terapeuci przeszli do terapii wstrząsowej. Zaczęło się wyszukiwanie na Internecie zdjęć celebrytek przyłapanych bez makijażu lub w słabszej formie, a wszystko wyświetlane na ekranie telewizora (technika wciąż mnie wyprzedza- zaczynam rozumieć moją babcię). A potem lawinowo przeszliśmy do potęgi photo shop’a. Zdjęcia przed, zdjęcia po, brzuszek jest, brzuszka nie ma, boczek jest, boczku nie ma…

Terapia szokowa podziałała- chcę mieć photoshopa na żywo. Rano dwa kliknięcia myszką i znikają mi odciśnięte szlaczki z poduszki (w wieku szkolnym znikały mi podczas mycia zębów, teraz w połowie drogi do pracy- gdzieś mi się kolagen chyba wylewa), znikają cienie pod oczami i inne znamiona snu. Kolejny klik i moje włosy przestają być anteną radiową, zaczynają natomiast układać się w piękną całość, na twarzy pojawia się makijaż z idealnym rysem wokół oczu typu smoky eses. Potem dodatkowe kliknięcia powodują, że spodnie w rozmiarze XS leżą idealnie, a dekolt w bluzce kusi, a nie przypomina mi, że Newton miał rację. Tak poklikana mogę ruszyć w świat podkolorowany trochę przez inne klikania.

To tyle z terapii. Nazwijmy ją klikową. A tymczasem rano jakoś nie grało to z całością. Może jutro.

wtorek, 31 maja 2011

Zmęczenie zapomnienie

Postanowiłam, za przykładem innych kobiet, zacząć uprawiać jakiś sport. Siłownia odpadła w przedbiegach, nawet nie musiała podnosić swoich czterech liter szanownych do startu- nudzi mnie za bardzo. Joga była mocno rozważana- już jej prawie medal zwycięstwa na kark zakładałam, ale jakoś ostatnimi czasy najbardziej potrzebuję niemyślenia, a podczas wyciszania lub tkwienia w asanie jakoś nie szło mi to niemyślenie najlepiej. Basen…niby wszystko dobrze, ale jakoś zawsze znajdę wymówkę, żeby na niego nie jechać- a to nieogolone nogi, a to za zimno, żeby potem z mokrymi włosami wyjść, a to oczy bolą, a tam chlor i tak w kółko. Byłam też na większej ilości tanecznych aerobików- niby nieźle, ale jakoś nie gra mi występowanie w roli potykacza, który w momencie, kiedy wszyscy skaczą w lewo skacze w prawo. Najpewniej po kilku razach zrozumiałabym czym jest krok o nazwie, której do końca wymienić nie umiem i po ruchach innych mam pewność, że zrozumienie niewiele da, bo z wykonaniem będę miała trudności przez jakieś dwa tysiące lat świetlnych, więc nie biorę tego personalnie, ale rezygnuję.

I tak pewnego dnia panieńskiego nadszedł czas, kiedy jak Romeo znalazł Julię a Trystian Izoldę znalazłam rodzaj wysiłku, z którym zaiskrzyło. Po godzinie wytężonej pracy mięśni nie jestem w stanie ruszyć małym palcem u nogi, ale warto. Pytanie „Po co?”, „Kto sobie robi to dobrowolnie?”, „Ja p…#$%%##$$, k...@#%$#@#, dlaczego?” oraz „ Czy to się kiedyś skończy?” zadaję sobie tylko podczas ćwiczeń, ale potem nie mam wątpliwości- trzeba się zapisać na znowu. Przed samą godziną zero próbuję wymyśleć jak najwięcej wymówek, ale w rezultacie i tak ląduje w sali i na 50 minut zapominam o wszystkim skupiając się tylko na tym, jak bardzo już nie mogę. A potem przez najbliższe dwa dni tak boli mnie większość partii ciała, więc i tu o jakimś większym skupieniu mowy nie ma.

Dlatego też potwierdzam- sport to zdrowie. Głównie psychiczny. Polecam!

niedziela, 15 maja 2011

Jak będę duża to będę strażakiem

Nadszedł dzień, kiedy wypadałoby wrócić…jako że wierzę w znaki, to znak dzisiaj był. Dwie osoby, z których zdaniem liczę się absolutnie, zapytały mnie, kiedy znowu napiszę. No to piszę. Wiosna przyszła, kolejne dzieci pojawiły się na świecie- witaj Mia, zdążyłam zwiedzić Pragę w jeden dzień- do dzisiaj pamiętam ból nóg, minęły święta, zrobiło się ciepło- w tygodniu, bo w weekend naturalnie leje, w naszym domowym asortymencie pojawiły się dwa nowe rowery, a ja im mniej mam czasu, tym bardziej staję się towarzyska.

Ale jedno się nie zmienia- kim chcę być, kiedy dorosnę. Bo nie wiem. Mam poważny problem z pytaniem „Kim jesteś z zawodu”. Socjolożką? Nie bardzo, poza wpisem na dyplomie niewiele łączy mnie z tą profesją. Kurą domową? Jeden rzut oka na moje okna i wszystko jasne- nie przez wielkie „N”. Mogłabym wymieniać tak bez końca, ale zbyt wiele sensu w tym nie ma. Dlatego wnoszę postulat- zamiast pytać czym się zajmujemy pytajmy czy zajmować byśmy się chcieli. Jestem bardziej niż pewna, że wtedy odpowiedzi byłyby znacznie ciekawsze! Mielibyśmy wtedy w swoim otoczeniu malarzy, aktorów, strażaków! Ja byłabym wziętą pisarką. I aktorką teatralną, tak wziętą, że nie musiałabym grać w serialach czy reklamach. Czasami projektowałabym ubrania, ale tylko dla gwiazd. I może trochę malarką i piosenkarką. I kucharką w ekskluzywnej restauracji, ale na pół etatu. No i eventowcem. A w między czasie instruktorką fitness. I we wszystkim byłabym, oczywiście, genialna.

Ale to potem, bo na razie muszę się wyspać.

czwartek, 17 marca 2011

Lęki windowe

Podobno każdy ma jakieś lęki. Z mądrej książki wyczytane. No więc aby być każdym a nie nikim ja też mam lęki. Przed wężami. Nie do pokonania, nie do zapomnienia, ogólnie do niczego. O wężach się ze mną nie pogada i myślę tę zakończyć muszę, bo inaczej ciarki z pleców nie zejdą mi do przyszłej zimy.
Ale boję się też windy i o niej dziś słów kilka. Wind raczej unikam, korzystam z nich w ściśle określonych miejscach. Jako że zawsze przewiduję w nich jakąś katastrofę- zerwanie się lin, awaria, podczas której w pomieszczeniu zabraknie tlenu, jakiś psychopata zatrzymuje jazdę pomiędzy piętrami i wbija mi nóż w serce (zdecydowanie muszę przestać oglądać z zaślubionym horrory), staram się jakoś odwrócić swoją uwagę od scen w mojej głowie. Najlepiej działa obserwacja współtowarzyszy podróży. Zdarzają się przypadkowi. Wtedy mogę jedynie przyglądnąć się zachowaniu- nerwowe zerkanie na zegarek, przymykanie oczu, pisanie smsa, stukanie w ścianę. Są jednak i przypadki regularnych towarzyszy windowych. To grupa osób spotykających się z określoną częstotliwością przed drzwiami windy o tej samej porze. Z reguły w miejscu pracy. Ja taki przypadek obserwuję każdego dnia roboczego. Zresztą mimowolnie stałam się sama członkiem takiej grupy. Zaczyna się od obserwacji, kiedy obiekt zostaje przeskanowany tygodniową obserwacją, następnie przechodzi się o krok dalej mrucząc nieznaczące powitanie przy wsiadaniu i pożegnanie na wyjściu. Potem czas na lekki półuśmiech, rozpoznawanie poza windą aż wreszcie między kilkoma piętrami zaczynają się rozmowy. Zdarzają się opowieści z mchu i paproci, ale możliwe jest też poznanie historii życia, a jeśli planujemy długotrwałe podróże windowe o systematycznych porach to szansa jest poznać opowieści rodzinne wstecz do pra pra babki.
Ja jestem na etapie poznawania imienia i zachowań psa Pani Krysi oraz obserwacji flirtu, który, jak na mój gust, za dwa miesiące windowych wycieczek, skończy się randką. Więc trzymamy kciuki za Tomka, żeby wreszcie gdzieś przed trzecim piętrem, na którym wysiada Magda, zaprosił ją na spacer!

niedziela, 6 marca 2011

Tak właściwie to o niczym...

Natchniona uwagą męża, że dawno nic nie pisałam oraz poczuciem, że aby blog chociaż dyszał, bo życiem to chyba ciężko nazwać, trzeba czasami coś opublikować, postanowiłam zebrać się w sobie i coś stworzyć. Tylko o czym? O dzieciach i szafie już było, o chorowaniu i wypoczywaniu też…więc właściwie zostaje mi iść na żywioł. Mogłabym skupić się na ostatkowym wieczorze, który był wyjątkowy i tym bardziej udany, że w wymarzonym składzie, ale dzisiejszy ból głowy mógłby wkraść się w ten post i popsuć wszystko. Już wystarczy, że opiera się na moim karku i sobie macha nogami. Mogłabym opisać życie korporacji, które obserwuję od jakiegoś czasu, ale ponieważ czeka mnie teraz 40 dni życia bez możliwości spania dłużej niż do 8 , mogłabym być niesprawiedliwa, bo w sumie ta korporacja póki co daje mi więcej plusów niż minusów. Mogłabym też porozważać na temat nadchodzącej wiosny i słońca, ale pomimo plusowych temperatur w dzień wczoraj w okolicach trzeciej nad ranem zaczął na głowę padać mi śnieg, po którym, na szczęście nie było rano śladu. Mogłabym nawet podejrzewać, że ten śnieg to wymysł mojej wyobraźni, ale mam świadków. I tak dochodzę do wniosku, że może lepiej nie napiszę nic. Prawie nic…

sobota, 19 lutego 2011

Luksus odpoczynku

Człowiek jednak odpoczywać musi. Przez ostatnie trzy tygodnie przekonałam się, że chwila oddechu jest potrzebna. I że poranne niewstawanie, kokoszenie się w pościeli, leniwe włóczenie się po domu w piżamie, przespanie śniadaniowej telewizji, która zazwyczaj zaczyna się w porze, kiedy jest się już w drodze do pracy i zupełne olewanie czasu to epicentrum relaksu. Do tego praca bez dnia wolnego traci zupełnie na uroku. Zresztą nie wiem jak to jest, ale niezależnie, jak dobrze jest w pracy, zyskuje ona na uroku w wolny weekend i w godzinach wieczornych. Przynajmniej u mnie. Dlatego też po roboczych godzinach chętnie opowiem o tym, jak fajnie się pracowało, chętnie też pójdę na koncert, który, dzięki temu, że pracuję tam a nie gdzie indziej, mam gratis, ale zapytana rano o jakiekolwiek plusy tego zawodu na pewno nie odpowiem nic lub też używać będę słów niecenzuralnych.
Bo ja ogólnie rano wstawać nie potrafię w dobrym humorze. Mogę nie spać do wschodu słońca, mogę nie spać przez długi czas, ale kiedy rano muszę wstać po budziku w telefonie a nie po budziku biologicznym to niestety Miss Uprzejmości nie zostanę. I daleko mi nawet do szarfy osiemdziesiątej Vice. Wprawdzie opanowałam już makijaż, który sprawia, że moje oczy przynajmniej wydają się otwarte i opanowałam sztukę ujarzmiania włosów, które po wstaniu sterczą jak anteny radiowe, ale to i tak nie sprawia, że staję się bardziej rozmowna. Zły humor mija mi gdzieś na godzinę po obudzeniu, dlatego praktykuję wcześniejsze nastawianie budzika, ale to, z kolei, kończy się na kilkunastu drzemkach. Ku wątpliwej uciesze poślubionego, który sam dźwięk mojego budzika zdążył już chyba śmiertelnie znienawidzić.
Dlatego też wracam do swojego kieliszka wina, telewizora i świadomości, że jutro rano nic nie muszę. Będę leniuchować w najbardziej ekskluzywnej postaci. Całą niedzielę. A w poniedziałek…lepiej porozmawiać ze mną w okolicy południa.

piątek, 28 stycznia 2011

Bo chorować, miła Pani, trzeba umieć

Po tygodniu bycia chorą, wypluwania płuc, rozrzucania chusteczek, walki z bólem głowy i zaopatrywania się w lekarstwa jak godziwa polska emerytka w podeszłym wieku, wiem jedno- nie umiem chorować. Nie potrafię położyć się do łóżka, spać naprzemiennie z patrzeniem w sufit. Nie potrafię nie chodzić po domu, nie potrafię nie czytać, nie zmienić piżamy chociażby w dres, iść w odpowiednim czasie do lekarza i przyznać się- tak, czas na chorobę. Zamiast tego przez kilka dni udawałam, że kaszel to nie kaszel, a katar to nie katar. Szło nieźle, ale przegrałam. Wreszcie musiałam przyznać, że nie mam siły nawet zrobić sobie herbaty. Skończyło się na tym, że zamiast leku na przeziębienie faszeruję się milionem osłon przed dwoma milionami antybiotyków. Nie zmienia to jednak faktu, że leżenie plackiem w łóżku mi nie wychodzi. Próba pierwsza- poleżę i poczytam. Staram się więc posklecać literki w słowa, słowa w zdania, a zdania w logiczną całość. Nagle jednak okazuje się, że nie da rady. Wstaję. Próba druga- poleżę i pomyślę. Po przemyśleniu planów na następny tydzień, po rozważaniach nad sensem życia, które nagle przestaje mieć sens odkrywam, że to myślenie w chorobie jakoś kupy mi się nie trzyma. Wstaję. Próba trzecia- poleżę i pooglądam telewizor. Ale telewizora w sypialni nie mamy, więc trzeba iść do drugiego pokoju. Wstaję. Próba czwarta- poleżę i nie wiem co…leżeć już mi się nie chce, siedząc chce mi się leżeć, boli mnie wszystko w każdej pozycji, najlepiej, jakbym wisiała. Zazdroszczę tym, którzy chorując potrafią naprawdę się zregenerować- wypocą zarazki, snem zabiją próby leżenia. Zazdroszczę też tym, którzy chorując potrafią nadrobić zaległości literackie- wtedy przynajmniej po przeziębieniu nie opowiadają co zażywali czy też ile mieli stopni gorączki, a opowiedzieć mogą o lekturze, swoich przemyśleniach z nią związaną itp. Myślałam, że jak będę chora znośnie to właśnie nadrobię zaległości w pozycjach czytelniczych, a jak będę chora bardzo to zapadnę w sen. A tu bambus- ani jedno albo drugie. Więc albo choruję pośrednio (skoro tak to chorowanie bardzo wykracza poza moją wyobraźnie) albo chorować nie umiem. Stawiam na to drugie. I na Tolka Banana.

poniedziałek, 24 stycznia 2011

Kilka słów prawdy

Czas prawdzie spojrzeć w oczy- moja szafa pęka w szwach. A ja i tak co rano nie mam co na siebie włożyć. Mniej więcej raz na miesiąc obiecuję sobie zrobić remanent szafy, wyrzucić połowę z tego, co zalega. Za radą zbiorowej myśli postanawiam zawsze pozbyć się tych ubrań, których nie miałam na sobie przez ostatni rok. Znajdą się i takie, których nie miałam na sobie nigdy. Więc raz na jakiś czas za myślą idą czyny i biorę się za ciuchową inwentaryzację. Trwa ona zazwyczaj około godziny podczas której na łóżku lądują bluzki, bluzeczki, sukienki, spodnie i inne. Potem następuje przegląd, dokładne oszacowanie czasu ostatniego noszenia, rozpoznanie stanu technicznego, dopasowania do aktualnego stylu w modzie i moim guście, po czym…niezależnie od wyniku wraca do mojej szafy. Nie potrafię pozbywać się ubrań. Nie wiem na czym to polega, ale jestem mistrzynią wymyślania powodów, dla których te rzeczy powinny zostać na stanie. W rezultacie więc pojemność szafy się nie zmienia, a mnie pozostaje próba wytłumaczenia mężowi, dlaczego co rano stoję przez milionem rzeczy i nie mam pomysłu…
Innym problemem jest to, że jestem mocno przesądna oraz wierząca w działanie talizmanów. Nie otaczam się króliczymi łapkami, czosnkiem czy wisiorkami, ale wierzę w rzeczy, które przynoszą nam szczęście. Potrafię więc cofnąć się o trzy kroki, kiedy czarny kot przebiegnie mi drogę, wypuścić wszystko z rąk, by łapać spadające lustro czy też, niezależnie od tego, jak bardzo się spieszę, usiąść na rogu łóżka i odliczyć do 10- ciu, kiedy wrócę się po coś do domu. To samo tyczy się ubrań. Często nie potrafię przypomnieć sobie gdzie kupiłam ten sweter, ale pamiętam, że miałam go na sobie, kiedy wygrałam bilet do kina. Co oznacza, że przynosi mi szczęście. Co oznacza, że należy mu się szacunek. Co oznacza, że mimo nienoszenia, należy mu się godziwe miejsce w szafie. No i sru i pstryk i znowu sobie leży do następnej rewizji, której skutek jest dokładnie taki sam, jak tej ostatniej. Więc nie zostaje mi nic innego, jak mężna decyzja- muszę z tym żyć. Może kiedyś, jakoś, gdzieś znajdę sposób na samą siebie. Póki co zbliża się czas kolejnego przeglądu.

czwartek, 13 stycznia 2011

5-10-15 i Tik Tak, czyli o dzieciach trochę

Dorosłość czas zacząć. Nie chodzi tu o nowy rok, pierwszy siwy włos, zmianę cyferki w wieku, kolejną kurzą łapkę czy coraz widoczniejszy brak owalu twarzy. To byłoby chyba mniej osiadające w głowie. Dorosłość czas zacząć , bo nagle przestaję być tą dziewczynką, a zaczynam być etatową ciocią. Dzieci się rodzą. I to nie w telewizji, sąsiadom czy w statystykach. Mówię tu o dzieciak, z których mamami chodziłam na wagary, trzepak czy próbowałam pierwszego papierosa. I teraz tym kobietą rosną brzuchy, przestają pić wino, potrzebują popołudniowej drzemki i czują kopanie w swoim ciele. A potem zmian zaczyna być jeszcze więcej. W rodzinie pojawia się mała fasolka, która swoje pragnienia i potrzeby wyraża płaczem, mieści się w dwóch rękach i nigdy nie wiem czy patrzy na mnie czy nie.
Nie wiem czy mają tak wszystkie niedzieciate, ale mając te istotki na rękach całą uwagę skupiam na tym, żeby ich nie upuścić. Wizje uciekających z moich ramion maluchów prześladują mnie, odkąd zaczęłam praktykować te czynności. Potem od matek słyszę, że główka takiego malucha pachnie moimi perfumami i zastanawiam się czy mam przeprosić, iść się umyć czy cieszyć, że fasolka ładnie pachnie…Ale najcięższe do ogarnięcia staje się dla mnie, gdy wyżej wymienione fasolki rosną i zaczynają świadomie mianować mnie „ciocią”. Czy ja dla nich wyglądam tak, jak wyglądały moje ciocie, które odwiedzały mamę, kiedy wracałyśmy z przedszkola? Czy im też wydaje się, jak wydawało się wtedy mnie, że te ciocie wszystko już wiedzą i nie muszą o nic się martwić? Jeśli tak, to jest już kilka małych osób, które tak o mnie myślą na tym świecie.
Ale potrafię jeszcze przypomnieć sobie myślenie z perspektywy fasolki. Nasz czteropiętrowy blok wydawał mi się wieżowcem, Pani Danusia z przedszkola potworem, owsianka najgorszym świństwem, a początek „5-10-15” najlepszym zwiastunem udanego dnia. I wtorkowy „Tik tak”. Dziś już jest inaczej, dlatego postanowienie- od dziś słucham fasolek. Niech mi przypomną, jak jeszcze wtedy widziałam świat! I niech nie zmieniają swoich mam w matki- wariatki, bo ja wciąż widzę w nich te dziewczyny, z którymi snułam wizję „kiedy będziemy już duże…”. Reszta może zostać bez zmian. Przynajmniej w tej materii.

niedziela, 2 stycznia 2011

Nowy poczatek

Wraz z Nowym Rokiem i postanowieniami, które zewsząd na nas spadały, postanowiłam nie postanawiać nic. Może poza tradycyjnymi założeniami- poranne, posylwestrowe „nigdy już tyle nie wypiję”, coroczne „zrobię coś dobrego”, czy postanowienie cowtorkowe „ zapiszę się na jogę”(joga, na którą mam zamiar się zapisać jest we wtorek, więc co środę rano powtarzam to samo). Tym razem jednak wymyśliłam sobie, że powrócę do pisania bloga. Nie nazywam tego postanowieniem, bo to słowo narzuca mi jakiś wewnętrzny przymus, a tak od początku roku do czegoś się zmuszać to byłoby zupełnie nie hedonistyczne.
Co zmieniło się od zeszłego stycznia? Postarzałam się o rok, pocieszające jest jednak to, że nie tylko ja. Wróciłam do studenckich weekendów, co pokazało mi, że jednak można się oduczyć uczenia, więc teraz mam podwójną walkę- z moim lenistwem oraz naturą ludzką.. Przeczytałam kilka naprawdę dobrych książek ( „Wszystkie rodziny są nienormalne”, „Ruchome święto”, „Zupa z granatów”…), mój ukochany reżyser wreszcie stworzył kolejny obraz, który mnie urzekł (Jean Pierre Jeunet „ Bazyl- człowiek z kulą w głowie”), a do tego moa płytoteka poszerzyła się o kilka dobrych pozycji. I odkryłam, że pewne rzeczy są niezmienne- zima zawsze zaskakuje drogowców, lato zawsze mija najszybciej, ranne wstawanie to wciąż nie moja domena, a od nadmiaru wina dalej następnego dnia głowa waży dwie tony więcej.
Dlatego też, na wstępie Nowego Roku i tego bloga w najnowszej edycji, życzę wszystkiego, co najlepsze! I pytam- co Wam przyniósł tamten rok? Mam nadzieję, że będziecie tu zaglądać…