piątek, 2 listopada 2012

Coraz bliżej...czyli krótko o łzawym czasie



Może to przez ten śnieg, który pomieszał wszystkie moje zmysły i stworzył błędne przekonanie, że idą Święta ( nie przeraziły mnie nawet czekoladowe mikołaje na sklepowych półkach, bo przez pogodę wydawały mi się one czasowo bardzo adekwatne), może to przez czas wolny, którego mam teraz więcej niż plotek na Pudelku, a może właśnie tak mam, ale zrobiłam się płaczliwa. Staram się ukryć to przed Zaślubionym, bo sama się nie do końca rozumiem, więc nie będę umiała odpowiedzieć na pierwsze i podstawowe „dlaczego”. Bo dlaczego płaczę oglądając reklamę papieru toaletowego (!!!), którą widziałam już setki razy, ale dochodzi do mnie, że główna bohaterka (patrz mrówka !!!!) ulega wypadkowi zagrażającemu życie? W chwili oglądania łzy same pojawiają się w oczach, a potem chwila refleksji… płaczę nad animowaną mrówką skaczącą na papier… Potem płaczę cały prawie dzień nad historią ledwo poznanej w Internecie (!!!) dziewczyny, która dotknęła mnie jak młotek dotyka gwoździa.  Do tego dochodzą momenty prawdziwej kategorii – okazuje się, że pewna część garderoby wchodzi mi teraz gładko, ale tylko w ręce, bo nigdzie indziej jej wcisnąć nie mogę. I tak sobie płaczę, tracąc codziennie wodę, a tu przecież wszędzie huczą, że trzeba ją oszczędzać. A jak o tym myślę to znowu płakać mi się chce. Więc pozostaje mi tylko czekać na reklamę Coca – Coli i wszystko tłumaczyć sentymentalnym świątecznym czasem, który co roku trwa coraz dłużej. Podejrzewam, że za kilka lat mikołaje z czekolady będą całoroczne.
Dodam tylko (trochę na usprawiedliwienie, a trochę ,żeby nie wyjść na najsmutniejszego człowieka świata), że podobne napady miewam również ze śmiechem, ale wtedy nie diagnozuje u siebie stanów lękowych… może po prostu powinnam przestać czytać o chorobach psychicznych?
No więc Panie i Panowie – coraz bliżej święta…

piątek, 19 października 2012

Jest super, jest super, więc...



Trudno jest pisać, kiedy  w krwi spada wszystko, co spaść może, a wszystkie metody podwyższenia tego, co niskie, wywołuje system zwrotny. Ale podobno co nas nie zabije, to nas wzmocni, a ja żyję, więc uwaga – drogą kalkulacji wywnioskowałam, że rosnę w siłę.
Póki co widzę tylko, że rosnę… Byłoby lepiej, gdyby nie mój zawodowy wstręt do zakupów. Każda próba nabycia rzeczy spełniających trzy podstawowe warunki: 1. z miękkiego materiału, 2. za tyłek, 3. szerszy krój z dołu, kończy się przejściem po wybranym sklepie, zebranie naręcza rzeczy i kupna pierwszej przymierzonej, która choć minimalnie spełnia kryteria. Więc zakupami średnio się pocieszę. Uprawianie sportów? A i owszem. Na sportowych kanałach – oni ćwiczą, a ja oglądam te ćwiczenia z bułką w ręce (koniecznie z serem). I w sumie nie wiem, gdzie ta bułka ginie, bo od ilości już zjedzonego pieczywa powinnam już wyglądać jak kajzerka…
No i pożegnałam swoje dziecko w postaci auta. Odjechało z obcymi ludźmi na pokładzie i nawet łzy nie uroniło…a tyle nas łączyło! Więc ja, nabuzowana huśtawką hormonów większą niż na osiedlowych placach zabaw, popłakałam za nas dwoje.
Potem kolejne plany legły w gruzach. Zaplanowany urlop nad morzem, w sprawdzonym miejscu i z postanowieniem wdychania jodu na spacerach po plaży poleciały szybciej niż mój termometr podczas halnego. Nie mogę ruszać się dalej niż jakieś 100 km od domu. No więc szukamy teraz czegoś w okolicy, co doprowadziło do sytuacji dość absurdalnej, kiedy to jedziemy w weekend sprawdzić czy dane miejsce spełnia kryteria i czy chcemy w nim spędzić wakacje. Taaa…
Ale mimo to jest dobrze. A nawet super. Taaa…

sobota, 22 września 2012

Nowe wiadomości



Ostatnio jakoś nie po drodze było do komputera. Wybrałam nagle klasyczny styl pisania- długopisem na papier. Ale dzisiaj, ciągnięta ciekawością i pierwszym, od nie pamiętam kiedy wieczorem, gdzie wytrzymałam prawie do północy, włączyłam machinę i ruszyła lawina przeglądań. Zaległe wiadomości, blogi, informacje, strony zapisane w pamięci telefonu w kategorii „do przejrzenia”, wreszcie uderzona młotem „a może…” pisać zaczęłam.
Ale ten czas, kiedy laptop łapał kurz (cyklicznie wycierany i jeszcze cyklicznej powracający) nie można uznać za niewykorzystany. Okres pełen zmian podczas których, w oczekiwaniu na Armagedon lub na rajskie doznania (jak kto woli), dowiedziałam się, że: w kinie w tygodniu w godzinach wczesno południowych można być samemu, ale film i tak puszczą, można sprzątać cały ranek, a roztocza i tak wrócą zanim zdążę się obrócić, kurz bardziej widać w ciągu dnia (stąd te odkrycia dopiero teraz- do tej pory, wracając z pracy było już po „momencie krytycznym”, czyli takim kiedy słońce pada dokładnie na wszystkie meble), niektóre z polecanych książek są naprawdę płytkie jak brodzik prysznica, pralka po 5 latach użytkowania może sobie po prostu wybuchnąć, pożerając pranie i nawet po doszczętnym rozkręceniu jej przez lubego, pranie musi być odzyskane w warsztacie pracy, przez co Twoją bieliznę ma zaszczyt oglądać spora ilość mężczyzn,  choćby nie wiem ile się ćwiczyło, nadchodzą takie momenty, że wejście na trzecie piętro kończy się zadyszką godną 100-latki, w dresie po całym dniu włóczęgi po domu ładnie może wyglądać tylko wspomnienie Ciebie, w telewizji śniadaniowej dowiedzieć się można wiele ciekawych rzeczy – kim chciała być Miss Czegośtam, kiedy była mała, jak rozsmarowywać podkład, jaka pogoda będzie w Rzeszowie, jak czyścić szkatułki (której za żadne skarby nie chciałabym mieć w swoim mieszkaniu) lub co pasuje blondynkom. Z dodatkowych najnowszych odkryć : jest możliwe, że niezależnie ile zjesz i tak chudniesz, można okrutnie tęsknić za rowerem, każde wyjście z domu, chociażby po chleb, może być świętem i nagle zastanawiasz się czy może nie byłoby dobrze pomalować się, ułożyć włosy i jakoś wymazać z siebie stały ślad dresowych prążków, na pytanie „co u Ciebie” jedyne, co możesz odpowiedzieć to streszczenie seriali, które dzięki całodziennym powtórkom znasz na prawie na pamięć, wsmarowując w siebie krem antycellulitowy można nabawić się sporych siniaków, a największy smutek, który doprowadza Cię do łez można zagłuszyć Zozolem, o ile tylko masz na nie ochotę.
Tak więc czasu za stracony nie uważam. Ale wracam do życia, odzyskuję siły witalne, już nawet mam energię, żeby zmieniać dresy – zdecydowanie wraca ku dobremu. A że jutro sobota mam nadzieje, że A. będzie miała co czytać przy kawie :).

piątek, 3 sierpnia 2012

Etap przejściowy

Jestem na etapie przejściowym w praktycznie większości dziedzin życia. Włosy właśnie mi odrastają, niby są półdługie, niby da się je spiąć, niby nie są złe, ale są. Co rano układają się w piękne nie-wiadomo-co. W spiętych przylegają do głowy niezależnie od upięcia czy podniesienia, w rozpuszczonych każda fala swoje nuty gra i w sumie symfonii z tego nie będzie. Nawet o hit pop ciężko. No więc czekam aż osiągną długość, kiedy przestaną opierać się na ramionach tworząc „urocze” powinięcia Heidi.
Jestem na etapie przejściowym z sezonem urlopowym. Zamiast zabrać dwa tygodnie pod rząd szczypię się z wolnym i biorę po jednym dniu, żeby oszukać organizm, że niby wakacje, ale wakacje takie mini, bo potem będą maxi. Tylko nie wiadomo, kiedy to potem, więc tak sobie przerzucamy terminy i w sumie nic nie wiadomo i właściwie to jestem ciągle przed, ale ponieważ w styczniu urlop zaliczyłam to jestem już po i tak sobie dyndam w czasoprzestrzeni, machając nogami.
Jestem na etapie przejściowym w relacji ze swoim ciałem. Dzięki kuracji, na którą zdecydowałam się dobrowolnie i bez pistoletu przy głowie, wahania wagi w ciągu miesiąca są jak w zoo – od małej małpy po goryla. Przekrój mojej szafy zadowoliłby teraz większość kobiet – każdy rozmiar, każda szerokość. Co za tym idzie to i humor wzrasta wraz ze stratą ciała i maleje wraz z jego wzrostem. Nabieram podejrzeń, że to jest ze sobą jakoś sprzężone i jeśli tu jest więcej to tam będzie mniej. Inaczej tego nie wyjaśnię.
Jestem na etapie przejściowym w temacie szkoły. Jedną niby kończę, drugą zaczynam, a w sumie to ani pierwsza ani druga, bo już któraś z kolei, końca tego nie widać, plany niby są, ale poczekać trzeba, pooddychać głęboko, dać sobie czas, a będzie jakoś.
Jestem na etapie przejściowym jeszcze w kilku innych kwestiach, ale wiedząc, że Zaślubiony czasami tu zagląda dodam, że w tej kategorii swojego życia nie planuję przejść. Co najwyżej małe rewolucje, ale o tym, Kochanie, w domuJ

czwartek, 19 lipca 2012

Powrót do gry- nie o Euro


Po prawie dwóch miesiącach wyjętych z życiorysu zaczęłam wychodzić na prostą. Powoli i mozolnie, ale wychodzę. Rano w dalszym ciągu wydaje mi się, że ktoś położył mi kamień ważący tonę na głowę, a to w lustrze to nie mogę być ja, ale tendencję widzę wzrostową. Dlatego też postanowiłam mieć teraz trochę czasu dla siebie.  Czasem dla siebie nazywam okres, kiedy się sama odrobinę podopieszczam – zrobię kurację na włosy, o jakiej myślałam od dłuższego czasu (wykonano), kupię tusz do rzęs, który jest dla mnie absolutnym numerem jeden (wykonano), zastosuję sobie dietę, o jakiej już jakiś czas myślałam (w trakcie wykonywania), zdecyduje się na makijaż permanentny oczu- szczyt lenistwa, ale dla dobra poranka (w trakcie rozważań nad wykonaniem), znajdę sposób, żeby 8 godzin w pracy mijało mi szybciej, a reszta po pracy wolniej (w trakcie poszukiwań), nauczę kota sprzątać mieszkanie (opór materii- obawiam się, że niewykonalne, ale wiarą świat budowano), jak nie nauczę kota to znajdę sposób na autosprzątanie, jakie mieszkanie będzie przeprowadzało samo (odroczone na czas nauki kota), do swojej garderoby dodam nowe sukienki i buty na obcasie, a wyrzucę to, w czym nie chodzę (wykonano połowicznie- nowe rzeczy zakupione, stare ciągle w szafie) i wreszcie nadrobię braki towarzysko-książkowe (odroczone do czasu wyspania).W planie jest jeszcze jakiś szybki wyjazd, zabieg na twarz (na który wybieram się od jakiś dwóch lat) i powrót do regularnych ćwiczeń, od których przez ostatni miesiąc zdążyłam odwyknąć. No i może w międzyczasie odpocznę…

wtorek, 19 czerwca 2012

O nicnierobieniu

Zaślubiony wyjechał. Wyjechał tak, że postanowiłam dać mu maksimum kawalerskiej swobody. Postanowienie było proste- on jedzie, ja zostaję, nie dzwonię, nie piszę, niech się Zaślubiony bawi. Ja w tym czasie postanowiłam robić NIC. Wizja całego łóżka dla siebie, totalnie wolnego weekendu od wszelakich zobowiązań pracowniczo – szkolnych, piękna pogoda i zero rozterek typu „co zjeść, żeby oboje byli zadowoleni”. W mojej wizji w poniedziałek widziałam się wypoczęta po błogim i słodkim lenistwie przerywanym spokojnymi spotkaniami towarzyskimi.

Piątek nawet dawał nadzieję. Po pracy kulturalne domowe spotkanie przy własnoręcznie robionych smakołykach. Lampka wina dla smaku i subtelne pożegnanie świeżo po północy. Potem ogarnięcie mieszkania, prysznic i sen. W perspektywie miałam poranną pobudkę o porze, którą zwykle znam z powrotów po tanecznych wieczorach. No i wstałam. Tyle że jakoś mniej radośnie niż miałam w wizji, a bardziej wkurzona na to, że podjęłam się czegoś, co wymagało wstania w środku fazy REM. No i do tego całą noc przespałam skulona na mojej połowie łóżka. Drugą połowę zgrabnie zajął Jaśnie Pani Kot, która mimo zdecydowanie mniejszych gabarytów zajęła zdecydowaną większość powierzchni. Ok, w kolejną noc to zmienię. Pierwszy rzut oka w lustro i już wiem dlaczego to nie moja pora. Próbuję jakoś ogarnąć to co widzę zimną wodą- nie działa, ciepłą wodą- nie działa, krem- nie… trudno. Przypominając bardziej pokemona niż siebie pojechałam, poćwiczyłam i odzyskałam humor. Świecące słońce, multum czasu i wizja dwóch wolnych dni napełniła mój optymizm. Wracając do domu zdążyłam nawet wymienić żarówkę z aucie, kupić na targu truskawki, wysłać list i puścić totka. Po powrocie do domu szybki skok na odkurzacz, płyn do podłóg, mopa i szmatki, potem nauka i nagle z całego dnia zrobił się wieczór. Nie tak miało być, ale ok. W ramach akcji „zrób coś dla siebie” postanowiłam w doborowym towarzystwie zobaczyć, jak wychodzimy w Euro z grupy. Ponieważ wynik nie zadowolił mnie i ponad połowy miasta musiałyśmy iść ku pocieszeniu. Plan był prosty- jeden napój i do domu. Tu opisać niewiele mogę, bo z napoju zrobiły się tańce i spotkania towarzyskie, a powrót wraz ze wschodem słońca zapierał dech w piersiach, czego nie można powiedzieć o pobudce, ciężarze głowy i samopoczuciu. Życie kibica jest jednak potwornie wyczerpujące… W ramach relaksu i zapomnienia o tym, jak cierpię, zaczęłam swój taniec z mopami i szmatkami, a potem romans z nauką o funkcjach mózgu (swoją drogą o ile szczęśliwsza byłaby nie wiedząc pewnych szczegółów z anatomii…). Ponieważ stan ciała oraz pogody nie pozwolił mi na skupienie postanowiłam przewietrzyć swoje ciało przypominające bardziej zwłoki na rowerze. Postanowiłam wypocić to, co zostało we mnie z wczoraj. No i wypociłam, razem z tym co zostało we mnie z ostatniego tygodnia. Po powrocie prysznic, sen i pobudka z zakwasami w przykurczonej pozycji na mojej stronie łóżka.

W poniedziałek czułam się, jakbym na swoich plecach przeniosła tony węgla (podejrzewam, że to takie uczucie, chociaż na plecach nigdy węgla nie nosiłam). Męczące jest jednak NIC nie robienie…

czwartek, 3 maja 2012

Decyzja decyzję goni

Proces decyzyjny to u mnie spore wyzwanie. Nie wiem czy zabrakło czegoś w moim wychowaniu, a może niosę za sobą jakąś ukrytą traumę, ale dokonanie jakiegokolwiek wyboru z mojej strony to czas wydłużony, podczas którego następuję milion zmian frontów i rezygnacji. Oczywiście doprowadzam tym do furii Zaślubionego, który z opisywanym tu symptomem nie ma nic kompletnie wspólnego. Co więcej, Zaślubiony potrafi w 5 sekund określić swoje stanowisko w tak ważnych kwestiach jak wybór menu czy sposób spędzenia wolnego czasu. U mnie w momencie startu wydawania werdyktu rusza lawina myśli i analiz. No bo jeśli wybiorę z menu łososia, a on będzie niewypieczony- będę żałować. A jeszcze, nie daj Panie, ktoś obok zamówi coś innego, co okaże się lepsze i smaczniejsze to mój łosoś w ogóle straci na smaku. Jeśli jednak zmienię decyzję to oznacza to zbyt wiele analiz, bo przecież chciałam cały dzień łososia. No właśnie, ale czy chciałam czy sobie to wmówiłam? Może zamiast dietetycznej ryby warto zainwestować w tłuste frytki? Wreszcie podchodzi kat w postacie kelnerki i czas mojego wskazania kciukiem- życie lub śmierć. Zaślubiony patrzy oczami pełnymi mieszanki politowania i niecierpliwości, a we mnie się kotłuje. Tik tak tika tak i nagle z moich ust wylatuje: sałatka grecka. Nie wiem kto to wcisnął w moje gardło, ale na pewno nie ja. Skąd mi się to wzięło? Przecież rozważałam między łososiem a frytkami… Niczego nieświadoma kelnerka odchodzi, a ja zostaję z wizją kolacji z nędzną porcją warzyw i dwiema oliwkami. Nie, to nie mogła być dobra decyzja! Odszukuję wzrokiem Bogu Ducha Winną obsługującą i zmieniam. Siadam dumna, wzrok Zaślubionego, obytego już w moich podchodach, mówi sam za siebie, a ja staram się już nie rozważać. Jedynie pławić się w tym, jak to sprytnie rozegrałam. A na Zaślubionego nie zwracam uwagi. Zresztą i tak wiem, że kiedyś mnie za to udusi, więc po co zawczasu się nad tym rozdrabniać.

sobota, 28 kwietnia 2012

Uczyć się trzeba

Od jakiegoś czasu, a właściwie na kilkanaście miesięcy po zakończeniu systemu edukacyjnego stwierdziłam, że najlepsze jest późne studiowanie. Pamiętając sesje, w których uczyłam się w przerwach pomiędzy wycieczkami, zabawami, tańcami i innymi rozrywkami (na naukę pozostawało naprawdę niewiele) po czasie byłam zwolenniczką teorii, że jak nauka to tylko świadoma, a jak świadoma to najlepiej jak już się człowiek ustabilizuje, wyszumi, odnajdzie, zdecyduje. No bo przecież chodzi o to, żeby uczyć się z wyboru, żeby studia nie były tylko zdobywaniem wykształcenia, ale przede wszystkim pogłębianiem wiedzy. A skoro tak to studiując świadomie nie uczysz się tylko przed egzaminem, ale w wolnym czasie, czytasz literaturę nie z musu, a z chęci, poświęcasz się wybranej dziedzinie, a prace piszesz z ochotą, pasją i zaangażowanie. Taaa… No i przyszła kryska na Matyska. Zaczęłam studia. Drugie. No i teraz masz babo placek- studiuj sobie lekko, łatwo i przyjemnie, z pasja , ochotą i gracją. Zaczęło się nawet nieźle, wybrałam kierunek, który mnie ciekawi. Nakupowałam stertę książek popchana pierwszym powiewem wiary, że będzie tak, jak sobie wymyśliłam. Pierwszy próg- ja tych książek nie mam gdzie dać! Poupychałam je po półkach i piramidkami na biurku, które w zamyśle miało służyć do pisania prac, czytania z zakreślaniem i innych działań naukowych. Taaa… Potem pierwsza sesja. Przyszła za szybko, nieplanowana i znienacka. Na każdy egzamin miałam po dwa dni, książek do nich znaleźć nie mogłam w stercie upchanych. Potem nauka- pierwsza noc zakończona kapitulacją, budzę się o z twarzą na książce. Wiedza zamiast wejść do głowy odbija się na policzku. Nieprzytomna idę do pracy przeklinając każdą sekundę, w której zdecydowałam się studiować. Druga noc- coś tam się udaje, ale czasu za mało o co najmniej kilka takich wieczorków. No i finał- na egzamin idę jak dziewczyna z książki Millenium, tyle że zamiast tatuaży moje ręcę pokryte są w całości urywkami wykładów i fragmentami książki. Z nerwów lekko pocą mi się dłonie, które przykładam do bluzki i voila! Mam ściągę na swoim ubraniu, tyle że w lustrzanym odbiciu. Pisząc czuję się jak w podstawówce, coś próbuję sobie przypomnieć, coś odpisać, a coś przepisać. Jakoś poszło, ale ego cierpi. Obiecuję sobie, że to ostatni raz, kolejna sesja będzie wyglądać inaczej! Taaa… Popchana kolejnym pędem wiary znów kupuje książki, tym razem trochę mniej, bo mam do przeczytania jeszcze te z zeszłego semestru. Baaa, nawet zeszyt sobie lepszy kupuję. I długopisy! A wszystkiego zaczynam używać na dwie noce przed egzaminami. I znów przeklinam swój pomysł ze studiowaniem, no i swoje lenistwo w czasie ostatnich miesięcy, chodzę na pół przytomna. Na egzaminach powtórka z rozrywki, dorośli ludzie psikają po sobie, szeptają i zachowują się jak swoje własne dzieci. Ale jakoś się udaje. Więc łapię trzeci wiatr w żagle, postanawiam nie kupować książek tylko pościągać z gryzonia. Więc tym razem tonę w wydrukach… Ale poza tym nie zmienia się nic. Więc ogłaszam wszem i wobec- człowiek z wiekiem się nie zmienia. Może i ma świadome podejście- jest świadomy tego, że jak się zachowywał w podstawówce, tak i zachowuje się teraz. I kropka. Powiedziałam ja zapisując się na trzecie studia. I się cieszę, Do następnej sesji.

czwartek, 5 kwietnia 2012

Widzialne niewidzialne

Nie wiem, jaka jest magia zmywarek, pralek, koszów na brudne ubrania i desek sedesowych, która sprawia, że mężczyźni ich nie zauważają. Nie wiem czy to wina tęczówek lub siatkówek w oczach, a może samego mózgu (bo ponoć ma płeć), być może w średniowieczu nie wykryto jakiejś epidemii, której objawy mają dzisiaj swój finał- wiem jednak na pewno, że dla mężczyzn te przedmioty kompletnie same nie istnieją. Istnieją natomiast w koegzystencji z kobietą. A właściwie jako jeden z elementów składowych kłótni i pretensji. Widzą zmywarkę, kiedy kobieta robi awanturę o naczynia w zlewie (mimo, że miedzy zmywarką a zlewem jest odległość jakiegoś mikrocentymerta), widzi kosz na brudy, kiedy spór toczy się o skarpetki i koszulki zlokalizowane: pod łóżkiem, na ziemi, dwa minimetry od kosza na brudy , na fotelu, w łazience. Pralkę widzi, kiedy kobieta toczy batalię o niepowieszone pranie schnące, a właściwie kiszące się w bębnie, mimo że wszystkie pralkowe diody komunikują zakończenie procesu czyszczenia. O desce sedesowej może i kiedyś słyszał, ale najczęściej podczas słów kobiety tłumaczącej (w mniej lub bardziej dosadny, głośny/cichy, spokojny/nerwowy sposób) do czego służy ten sprzęt.
Na obronę mężczyzn wspomnę, że po kilku razach wspomnień/ upomnień/ próśb/ błagań/cichych godzin i temu podobnych następuję klik w polu widzenia i przedmioty te zaczynają mgliście majaczyć na horyzoncie. Nigdy jednak razem, w tym samym natężeniu i z tą samą starannością.
W przypadku Zaślubionego wszystkie wyżej wymienione elementy są już znane, rozpoznawalne, a niektóre już współgrają z Męskim Światem. Są jednak pewne powody, przez które nie mogę wymagać zbyt wiele. Bo ostatnio pojęłam- należy zgłębić filozofię i wszystko stanie się jasne. Przykład?
Zaślubiony co rano zostawia w zlewie każde pojedyncze naczynie, jakie użył w trakcie porannego śniadania. Ja, z racji tego, że nasz czas rozpoczęcia pracy różni się o godzinę wkładam je potem do zmywarki, ale każdego dnia czara goryczy z pytaniem „dlaczego nie wkłada tego osobiście” jest coraz bardziej kipiąca. Wreszcie nastaje ten ranek, kiedy pytam:
- Dlaczego nie chowasz nigdy rano naczyń do zmywarki?!
- Bo nie lubię rano wstawać.
Przyznam szczerze- tego nie połączyłam, na to nie wpadłam i tego nie przewidziałam we wszystkich możliwościach odpowiedzachi. Dlatego chylę głowę i nie odzywam się już w tym temacie. W końcu ja wciąż nie wiem czym jest pasek rozrządu i pewnie dlatego nie mogę niczego znaleźć w torebce, a przez to, że nie wiem na czym polega spalony w meczach piłkarskich tak bardzo nie lubię wątróbki. I wyjaśnione.

środa, 7 marca 2012

Hormon hormonowi hormonem

W celu wyjaśnienia mojego długiego niepisania (poza ostatnim cytatem, który był bardziej przepisaniem)- przyjechała, popracowałam, podzwoniłam do znajomych, poświętowałam urodziny i poszłam na stół chirurgiczny. Podziurawili mnie w uśmiech i posłali do domu. No i po raz kolejny w tym roku mam wolne od pracy. Ze względu na stan ponarkozowy i wciąż szwowy muszę z tymi niteczkami leżeć, więc wrażenie mam, jakby plecy miały mi wyjść nosem. Należałam się już na prawym i lewym boku, należałam się na plecach z nogami w górę i w dół, tak że chyba do 2013 będę już tylko spała na brzuchu albo podwieszona do sufitu jak nietoperz. Moja pozycja stojąca bardziej przypomina pozycję mojego stuletniego sąsiada, a tempo, w jakim chodzę po schodach umieszcza mnie z Nim w tej samej kategorii sportowej.
No i te hormony… Zaślubiony stara się na swoje plecy przejąć domowe obowiązki, w tym status kucharza rodzinnego. W pierwszy dzień telefon z pracy:
- Co kupić na obiad?
Pierwszy hormon w ruch- NIE BĘDĘ NIC JADŁA.
Ten sam dzień, drugi telefon, to samo pytanie:
- Co kupić na obiad?
Drugi hormon w ruch- ZAMÓWIMY COŚ!
W drodze z pracy trzeci telefon:
- Na pewno zamawiamy?
Trzeci hormon w ruch- NO PRZECIEŻ MÓWIŁAM!!!!
W domu Zaślubiony, pełen empatii prosi o wybór miejsca, z którego będziemy zamawiać. I tu czas na czwarty hormon, który odpowiada ze złością: NIE WIEM, CO MI SIĘ CHCE. Strzelam na oślep i rzucam: KEBAB! Zaślubiony wykonuje klików kilka na laptopie, bierze za telefon, ale piąty hormon jest szybszy i rzuca w moje usta: JEDNAK NIE CHCĘ KEBABA, CHCĘ ZIEMNIAKI Z PIEKARNIKA! Z empatii Zaślubionego już zostają jakieś skrawki, ale mężnie ubiera chwilę temu rozebrane jeansy (na rzecz spodni dresowych, z gołym tyłkiem jeszcze nie paraduje po domu) i wyrusza po ziemniaki, a mnie szósty hormon rzuca się na sumienie, po drodze zahaczając o oczy, więc zaczynam płakać. Na pytanie, zupełnie wyzbytego już z empatii, Zaślubionego, dlaczego płaczę, cały tłum hormonów odpowiada chórem: NIE MAM POJĘCIA…
I tak od tygodnia…
Do tego zamiast korzystać z dni bez pracy i regenerować ciało ja nie mogę spać. Leżę gapiąc się na sufit i w zależności od głównego hormonu albo myślę, jak jestem szczęśliwa lub jak bardzo jest mi źle. Zdarza się, że te dwie myśli występują zaraz po sobie w odstępie minisekundy (o ile tylko coś takiego istnieje). Nawet kot omija mnie szerokim łukiem, co nie umknęło moim hormonom i TAK STRASZNIE MI SMUTNO! A za chwilę nie jest mi smutno wcale.

Już prawie zapomniałam, że gdzieś byłam, bo hormony chyba wtedy były na urlopie w innym kraju, ale dalej za TYM miejscem tęsknie. Nie wiedziałam, że za miejscem można aż tak tęsknić. Chyba że to znowu te hormony…

wtorek, 6 marca 2012

Prawda życiowa

– Czy nie mógłby Pan mnie poinformować, którędy powinnam pójść? – spytała Alicja
– To zależy w dużej mierze od tego, dokąd pragnęłabyś zajść. – odparł Kot-Dziwak

Ja już wiem, gdzie chcę...

piątek, 10 lutego 2012

Z kroniki podróżnej

Wróciłam. Z miejsca, z którego wyciągnęłam bardzo ważne lekcje:
1. Nawet bez znajomości języka się porozumiesz, ale wyraźniejsze mówienie nic nie daje, jeśli nie wiedzą co oznacza słowo „gdzie” to nawet jak powtórzysz je bardzo wolno i wyraźnie raczej nic z tego nie będzie
2. Jeśli nie jesteś fanem bodypainting’u lepiej nie zapominać o kremie z filtrem. Zapomniałam w pierwszy dzień i już przez cały wyjazd na plecach miałam odbity top- już go nie lubię.
3. Zapamiętaj, jak wyglądają Twoje kostki u stóp. Moje zniknęły w połowie wyjazdu i wróciły dopiero po powrocie. Ale w sumie im też należą się wakacje…
4. Zasypiając z Zaślubionym w jednym łóżku nigdy nie masz pewności czy po obudzeniu On wciąż tam będzie…może kiedyś skorzystam z tej lekcji, póki co uczę się węzłów marynarskich
5. Jeśli na obczyźnie wielbią jakiś napój nie jest pewne, że i Ty go pokochasz. Widząc sączących wszędzie yerba mate zakupiłam cały zestaw bez wcześniejszego zakosztowania. Po powrocie miał to być akcent sentymentalno- smakowy, był tylko sentymentalny
6. W dżungli są węże i jaszczurki, więc jeśli się ich boisz warto dwa razy się zastanowić zanim się w tą dżunglę wleziesz. Inaczej większość turystow zastanawia się kto jest bardziej przestraszony- Ty czy jaszczurka- jeśli już spotkacie się na drodze
7. Lokalne używki są zdradliwe, więc jeśli chcesz zapamiętać każdą noc pomyśl dwa razy, zanim skorzystasz z poczęstunku
8. Od dwóch kilogramów grilla zjedzoną w jedną godzinę można się pochorować. Dla pewności przetestowała, potwierdzam
9. Idąc na nocny spacer warto zapamiętać dokładny numer budynku, w którym nocujesz, bo jeśli pomylisz nr 5115 z 1551 to potem nocny spacer zmienia się w nocny maraton w przeciwnym kierunku
10. Nawet w miejscu oddalonym od domu o ponad 12000km możesz spotkać rodaka i poznać go po koszulce z napisem „Spółdzielnia”
11. Hot Dog nie wszędzie jest hot dogiem- czasami nazywa się Super Panchos
12. Nawet jeśli masz megawygodne siedzisko w autokarze na dalekie trasy to jeśli za Tobą siedzi mężczyzna, który zgodnie z moją wiedzą biologiczną powinien być na Tamtym Świecie od jakiś 100 lat, nie wyśpisz się. Chyba że nie straszne są Ci strzały w czoło za każdym razem, kiedy mężczyzna idzie do toalety. A idzie często

Inne lekcje i krótki opis w kolejnych wpisach, póki co wracam do rzeczywistości, w której różnica temperatur między tym co było a tym co jest wynosi 60 stopni. Żyć nie umierać! Na śmierć jest za zimno!