sobota, 28 kwietnia 2012

Uczyć się trzeba

Od jakiegoś czasu, a właściwie na kilkanaście miesięcy po zakończeniu systemu edukacyjnego stwierdziłam, że najlepsze jest późne studiowanie. Pamiętając sesje, w których uczyłam się w przerwach pomiędzy wycieczkami, zabawami, tańcami i innymi rozrywkami (na naukę pozostawało naprawdę niewiele) po czasie byłam zwolenniczką teorii, że jak nauka to tylko świadoma, a jak świadoma to najlepiej jak już się człowiek ustabilizuje, wyszumi, odnajdzie, zdecyduje. No bo przecież chodzi o to, żeby uczyć się z wyboru, żeby studia nie były tylko zdobywaniem wykształcenia, ale przede wszystkim pogłębianiem wiedzy. A skoro tak to studiując świadomie nie uczysz się tylko przed egzaminem, ale w wolnym czasie, czytasz literaturę nie z musu, a z chęci, poświęcasz się wybranej dziedzinie, a prace piszesz z ochotą, pasją i zaangażowanie. Taaa… No i przyszła kryska na Matyska. Zaczęłam studia. Drugie. No i teraz masz babo placek- studiuj sobie lekko, łatwo i przyjemnie, z pasja , ochotą i gracją. Zaczęło się nawet nieźle, wybrałam kierunek, który mnie ciekawi. Nakupowałam stertę książek popchana pierwszym powiewem wiary, że będzie tak, jak sobie wymyśliłam. Pierwszy próg- ja tych książek nie mam gdzie dać! Poupychałam je po półkach i piramidkami na biurku, które w zamyśle miało służyć do pisania prac, czytania z zakreślaniem i innych działań naukowych. Taaa… Potem pierwsza sesja. Przyszła za szybko, nieplanowana i znienacka. Na każdy egzamin miałam po dwa dni, książek do nich znaleźć nie mogłam w stercie upchanych. Potem nauka- pierwsza noc zakończona kapitulacją, budzę się o z twarzą na książce. Wiedza zamiast wejść do głowy odbija się na policzku. Nieprzytomna idę do pracy przeklinając każdą sekundę, w której zdecydowałam się studiować. Druga noc- coś tam się udaje, ale czasu za mało o co najmniej kilka takich wieczorków. No i finał- na egzamin idę jak dziewczyna z książki Millenium, tyle że zamiast tatuaży moje ręcę pokryte są w całości urywkami wykładów i fragmentami książki. Z nerwów lekko pocą mi się dłonie, które przykładam do bluzki i voila! Mam ściągę na swoim ubraniu, tyle że w lustrzanym odbiciu. Pisząc czuję się jak w podstawówce, coś próbuję sobie przypomnieć, coś odpisać, a coś przepisać. Jakoś poszło, ale ego cierpi. Obiecuję sobie, że to ostatni raz, kolejna sesja będzie wyglądać inaczej! Taaa… Popchana kolejnym pędem wiary znów kupuje książki, tym razem trochę mniej, bo mam do przeczytania jeszcze te z zeszłego semestru. Baaa, nawet zeszyt sobie lepszy kupuję. I długopisy! A wszystkiego zaczynam używać na dwie noce przed egzaminami. I znów przeklinam swój pomysł ze studiowaniem, no i swoje lenistwo w czasie ostatnich miesięcy, chodzę na pół przytomna. Na egzaminach powtórka z rozrywki, dorośli ludzie psikają po sobie, szeptają i zachowują się jak swoje własne dzieci. Ale jakoś się udaje. Więc łapię trzeci wiatr w żagle, postanawiam nie kupować książek tylko pościągać z gryzonia. Więc tym razem tonę w wydrukach… Ale poza tym nie zmienia się nic. Więc ogłaszam wszem i wobec- człowiek z wiekiem się nie zmienia. Może i ma świadome podejście- jest świadomy tego, że jak się zachowywał w podstawówce, tak i zachowuje się teraz. I kropka. Powiedziałam ja zapisując się na trzecie studia. I się cieszę, Do następnej sesji.

czwartek, 5 kwietnia 2012

Widzialne niewidzialne

Nie wiem, jaka jest magia zmywarek, pralek, koszów na brudne ubrania i desek sedesowych, która sprawia, że mężczyźni ich nie zauważają. Nie wiem czy to wina tęczówek lub siatkówek w oczach, a może samego mózgu (bo ponoć ma płeć), być może w średniowieczu nie wykryto jakiejś epidemii, której objawy mają dzisiaj swój finał- wiem jednak na pewno, że dla mężczyzn te przedmioty kompletnie same nie istnieją. Istnieją natomiast w koegzystencji z kobietą. A właściwie jako jeden z elementów składowych kłótni i pretensji. Widzą zmywarkę, kiedy kobieta robi awanturę o naczynia w zlewie (mimo, że miedzy zmywarką a zlewem jest odległość jakiegoś mikrocentymerta), widzi kosz na brudy, kiedy spór toczy się o skarpetki i koszulki zlokalizowane: pod łóżkiem, na ziemi, dwa minimetry od kosza na brudy , na fotelu, w łazience. Pralkę widzi, kiedy kobieta toczy batalię o niepowieszone pranie schnące, a właściwie kiszące się w bębnie, mimo że wszystkie pralkowe diody komunikują zakończenie procesu czyszczenia. O desce sedesowej może i kiedyś słyszał, ale najczęściej podczas słów kobiety tłumaczącej (w mniej lub bardziej dosadny, głośny/cichy, spokojny/nerwowy sposób) do czego służy ten sprzęt.
Na obronę mężczyzn wspomnę, że po kilku razach wspomnień/ upomnień/ próśb/ błagań/cichych godzin i temu podobnych następuję klik w polu widzenia i przedmioty te zaczynają mgliście majaczyć na horyzoncie. Nigdy jednak razem, w tym samym natężeniu i z tą samą starannością.
W przypadku Zaślubionego wszystkie wyżej wymienione elementy są już znane, rozpoznawalne, a niektóre już współgrają z Męskim Światem. Są jednak pewne powody, przez które nie mogę wymagać zbyt wiele. Bo ostatnio pojęłam- należy zgłębić filozofię i wszystko stanie się jasne. Przykład?
Zaślubiony co rano zostawia w zlewie każde pojedyncze naczynie, jakie użył w trakcie porannego śniadania. Ja, z racji tego, że nasz czas rozpoczęcia pracy różni się o godzinę wkładam je potem do zmywarki, ale każdego dnia czara goryczy z pytaniem „dlaczego nie wkłada tego osobiście” jest coraz bardziej kipiąca. Wreszcie nastaje ten ranek, kiedy pytam:
- Dlaczego nie chowasz nigdy rano naczyń do zmywarki?!
- Bo nie lubię rano wstawać.
Przyznam szczerze- tego nie połączyłam, na to nie wpadłam i tego nie przewidziałam we wszystkich możliwościach odpowiedzachi. Dlatego chylę głowę i nie odzywam się już w tym temacie. W końcu ja wciąż nie wiem czym jest pasek rozrządu i pewnie dlatego nie mogę niczego znaleźć w torebce, a przez to, że nie wiem na czym polega spalony w meczach piłkarskich tak bardzo nie lubię wątróbki. I wyjaśnione.