piątek, 19 października 2012

Jest super, jest super, więc...



Trudno jest pisać, kiedy  w krwi spada wszystko, co spaść może, a wszystkie metody podwyższenia tego, co niskie, wywołuje system zwrotny. Ale podobno co nas nie zabije, to nas wzmocni, a ja żyję, więc uwaga – drogą kalkulacji wywnioskowałam, że rosnę w siłę.
Póki co widzę tylko, że rosnę… Byłoby lepiej, gdyby nie mój zawodowy wstręt do zakupów. Każda próba nabycia rzeczy spełniających trzy podstawowe warunki: 1. z miękkiego materiału, 2. za tyłek, 3. szerszy krój z dołu, kończy się przejściem po wybranym sklepie, zebranie naręcza rzeczy i kupna pierwszej przymierzonej, która choć minimalnie spełnia kryteria. Więc zakupami średnio się pocieszę. Uprawianie sportów? A i owszem. Na sportowych kanałach – oni ćwiczą, a ja oglądam te ćwiczenia z bułką w ręce (koniecznie z serem). I w sumie nie wiem, gdzie ta bułka ginie, bo od ilości już zjedzonego pieczywa powinnam już wyglądać jak kajzerka…
No i pożegnałam swoje dziecko w postaci auta. Odjechało z obcymi ludźmi na pokładzie i nawet łzy nie uroniło…a tyle nas łączyło! Więc ja, nabuzowana huśtawką hormonów większą niż na osiedlowych placach zabaw, popłakałam za nas dwoje.
Potem kolejne plany legły w gruzach. Zaplanowany urlop nad morzem, w sprawdzonym miejscu i z postanowieniem wdychania jodu na spacerach po plaży poleciały szybciej niż mój termometr podczas halnego. Nie mogę ruszać się dalej niż jakieś 100 km od domu. No więc szukamy teraz czegoś w okolicy, co doprowadziło do sytuacji dość absurdalnej, kiedy to jedziemy w weekend sprawdzić czy dane miejsce spełnia kryteria i czy chcemy w nim spędzić wakacje. Taaa…
Ale mimo to jest dobrze. A nawet super. Taaa…