wtorek, 19 czerwca 2012

O nicnierobieniu

Zaślubiony wyjechał. Wyjechał tak, że postanowiłam dać mu maksimum kawalerskiej swobody. Postanowienie było proste- on jedzie, ja zostaję, nie dzwonię, nie piszę, niech się Zaślubiony bawi. Ja w tym czasie postanowiłam robić NIC. Wizja całego łóżka dla siebie, totalnie wolnego weekendu od wszelakich zobowiązań pracowniczo – szkolnych, piękna pogoda i zero rozterek typu „co zjeść, żeby oboje byli zadowoleni”. W mojej wizji w poniedziałek widziałam się wypoczęta po błogim i słodkim lenistwie przerywanym spokojnymi spotkaniami towarzyskimi.

Piątek nawet dawał nadzieję. Po pracy kulturalne domowe spotkanie przy własnoręcznie robionych smakołykach. Lampka wina dla smaku i subtelne pożegnanie świeżo po północy. Potem ogarnięcie mieszkania, prysznic i sen. W perspektywie miałam poranną pobudkę o porze, którą zwykle znam z powrotów po tanecznych wieczorach. No i wstałam. Tyle że jakoś mniej radośnie niż miałam w wizji, a bardziej wkurzona na to, że podjęłam się czegoś, co wymagało wstania w środku fazy REM. No i do tego całą noc przespałam skulona na mojej połowie łóżka. Drugą połowę zgrabnie zajął Jaśnie Pani Kot, która mimo zdecydowanie mniejszych gabarytów zajęła zdecydowaną większość powierzchni. Ok, w kolejną noc to zmienię. Pierwszy rzut oka w lustro i już wiem dlaczego to nie moja pora. Próbuję jakoś ogarnąć to co widzę zimną wodą- nie działa, ciepłą wodą- nie działa, krem- nie… trudno. Przypominając bardziej pokemona niż siebie pojechałam, poćwiczyłam i odzyskałam humor. Świecące słońce, multum czasu i wizja dwóch wolnych dni napełniła mój optymizm. Wracając do domu zdążyłam nawet wymienić żarówkę z aucie, kupić na targu truskawki, wysłać list i puścić totka. Po powrocie do domu szybki skok na odkurzacz, płyn do podłóg, mopa i szmatki, potem nauka i nagle z całego dnia zrobił się wieczór. Nie tak miało być, ale ok. W ramach akcji „zrób coś dla siebie” postanowiłam w doborowym towarzystwie zobaczyć, jak wychodzimy w Euro z grupy. Ponieważ wynik nie zadowolił mnie i ponad połowy miasta musiałyśmy iść ku pocieszeniu. Plan był prosty- jeden napój i do domu. Tu opisać niewiele mogę, bo z napoju zrobiły się tańce i spotkania towarzyskie, a powrót wraz ze wschodem słońca zapierał dech w piersiach, czego nie można powiedzieć o pobudce, ciężarze głowy i samopoczuciu. Życie kibica jest jednak potwornie wyczerpujące… W ramach relaksu i zapomnienia o tym, jak cierpię, zaczęłam swój taniec z mopami i szmatkami, a potem romans z nauką o funkcjach mózgu (swoją drogą o ile szczęśliwsza byłaby nie wiedząc pewnych szczegółów z anatomii…). Ponieważ stan ciała oraz pogody nie pozwolił mi na skupienie postanowiłam przewietrzyć swoje ciało przypominające bardziej zwłoki na rowerze. Postanowiłam wypocić to, co zostało we mnie z wczoraj. No i wypociłam, razem z tym co zostało we mnie z ostatniego tygodnia. Po powrocie prysznic, sen i pobudka z zakwasami w przykurczonej pozycji na mojej stronie łóżka.

W poniedziałek czułam się, jakbym na swoich plecach przeniosła tony węgla (podejrzewam, że to takie uczucie, chociaż na plecach nigdy węgla nie nosiłam). Męczące jest jednak NIC nie robienie…