sobota, 31 sierpnia 2013

Komu w drogę temu pieluchy



No i się stało. Ruszamy! Od wczoraj próbuję nas wszystkich spakować i jak w pysk strzelił wychodzi mi, że się nie pomieścimy. Zważywszy na to, że cały bagażnik to wózek, a tylne siedzenia to dwa foteliki to niewiele tego zostaje. Mamy jeszcze bagażnik na dachu (wyglądamy jakbyśmy wieźli nieboszczyka, tylko trumna nie zmieściła się do środka, ale co tam), ale do niego wejdą rzeczy Krasnali. Bo im bierzemy praktycznie wszystko. Bo też wszystko jest potrzebne w moim mniemaniu. A co z ubraniami dla mnie?
Już i tak zrezygnowaliśmy z pakowania się do torby i wykorzystujemy reklamówki, żeby móc to wszystko upychać w każdą lukę w aucie, jaką znajdziemy. Ustaliliśmy z Zaślubionym, że jedyną przestrzenią, której nie będziemy ruszać to ta pod nogami kierowcy. Zapakowaliśmy karty, książki i scrabble, żeby mieć co robić w wieczory, kiedy to Krasnale będą bujać się z Morfeuszem. Kiedy więc drogą dedukcji i skrajnego poświęcenia spakowałam absolutne minimum swojej garderoby i kosmetyków, co zmieściłam w pięciu reklamówkach (dwa swetry mieszczą się w jednej, a my jedziemy nad morze, więc wiadomo…)stanęłam dumna przed Zaślubionym z oczekiwaniem na pochwałę. Ten jednak zamiast tego zerknął na stertę czekającą na załadunek i z politowaniem zapytał „A po co tyle tego? Chcesz codziennie wieczorem grać w scrabble w innej sukience?”.  Więc może po prostu powinnam spakować dwie pary spodni dresowych i przyznać mu rację?
Tak więc jedziemy. Cała Polska przed nami, góry opuszczamy na rzecz morza. I to koniec na teraz.

czwartek, 29 sierpnia 2013

Kto instrukcji nie czyta, ten niech dużo naciska



No więc nienawidzę czytania instrukcji. Szczerze i dogłębnie. Doprowadzam tym do szału Zaślubionego, który każdy nowy sprzęt opanowuje do perfekcji poprzez dokładne zaznajomienie się z każdym słowem zawartym w jego opisie. Także tak, przyznaję, w tej kwestii jestem totalnym ignorantem. Wychodzę z założenia, że jak się coś zawiesi/zepsuje/pojawi się coś czego nie będę umiała wyłączyć/włączyć to po prostu poprzyciskam ile wlezie we wszystko w dowolnej sekwencji, potem to powtórzę w innej, a potem jeszcze w innej i zawsze coś z tego wychodzi. W najgorszym razie należy wyłączyć z prądu i uruchomić ponownie, wyjąć baterię i na nowo załączyć lub mocno strzelić tym o ziemię. I tak, dla przykładu, często wybija nam w kuchni korki (temat na osobny post, ile mnie się przez to przytrafiło i jak cholernie to wkurza), po ich włączeniu muszę na każdym sprzęcie ustawiać godzinę. Na kuchence elektrycznej mam sporo różnych przycisków i jeśli przez przypadek źle nacisnę to idę te korki znowu wyłączyć, bo nie wiem jak to pozmieniać. Pewnie mogłabym sięgnąć do teczki z instrukcjami i nauczyć się do czego służą poszczególne przyciski, ale po co? Przecież i tak potrzebuję tylko tego, co nastawia zegar i odmierza czas gotowania. Reszta to dodatek. A teczka z instrukcjami to dla mnie kolejna rzecz z gatunku nietykanych.
Swego czasu Zaślubiony zakupił nowy sprzęt audio. Pisząc swego czasu mam na myśli jakieś trzy lata temu, ale co tam. Przez ten sprzęt włącza się radio, telewizor, odtwarzacz CD, płyty DVD i jeszcze Bóg wie co. Bóg i Zaślubiony. Zdarza się, że włączamy radio, Zaślubiony stwierdza, że nie działa jeden z osiemnastu głośników (które musieliśmy upchać w naszym pokoju i to pod określonym kątem względem siebie), ponaciska coś na sprzęcie i niby działa. I wszystko jest super, kiedy jesteśmy razem, gorzej się robi, kiedy zostaję sama i chcę obejrzeć film na DVD…tylu przycisków na pilocie i sprzęcie to ja w życiu nie wciskałam, staram się drogą dedukcji wymyśleć jak z radia zrobić video i zawsze wychodzi. Raz zajmuje mi to więcej raz mniej czasu, ale wychodzi. Kłopot w tym, że nigdy nie pamiętam jak to zrobiłam i przy powtórce z rozrywki kompletnie nie wiem jak się do tego zabrać. Możnaby podpytać Zaślubionego, ale to wiązałoby się z przyznaniem, że do tej pory wciskałam co wlezie, a jeszcze wcześniej NIE PRZECZYTAŁAM INSTRUKCJI. Zdarza się, że przy próbie odpalenia radia następuje też efekt uboczny w postaci dziwnych wyświetleń na ekranie itp., ale jeśli radio gra to reszta mnie nie rusza- cel osiągnięty. Więc olać instrukcje, stawiam na spontaniczność!

niedziela, 25 sierpnia 2013

Lubię



Żeby nie było, że rzucam słowa na wiatr powinno być o tym co lubię.
Lubię smak arbuza, szczególnie schłodzonego w gorące dni.
Lubię morze (mieszkam w górach), lubię chodzić po domu w ciuchach Zaślubionego, bo zawsze są luźne i czuję się szczupło.
Lubię lato (mamy lato!), lubię spacery (teraz Ci ich u mnie dostatek), lubię długo rano spać (chyba dalej lubię, bo mogło się to zmienić od ostatniego razu, kiedy mogłam pospać), lubię długo siedzieć w nocy (teraz nie bardzo dotrzymuję do północy).
Lubię kawał o żabie i mostku, tango, Buenos Aires, Bellini, dobre książki (Maga czytałam ze trzy razy), schrypnięty kobiecy głos, weekendy (teraz chyba jeszcze bardziej niż kiedy pracowałam), moją zmywarkę, pralki, które nie wybuchają i zapach prania, które schnie na słońcu.
Lubię koty (do psów też absolutnie nic nie mam), gumy Donald (słowo daję, do dziś pamiętam ich smak), zielony kolor, mój zimowy płaszcz, chodzić boso, zapach naszego żelu pod prysznic, dobre kino (chodzi o filmy, z miejscem to nie wybrzydzam za bardzo), burze (o ile jestem w domu), rower (jazdę na nim, sam sprzęt też ma znaczenie, ale chodzi o ogół) i kosmetyki Tołpa.
Lubię, jak mężczyźni ładnie pachną, storczyki (chociaż kompletnie nie mam do nich ręki), kaszę jaglaną (chociaż są tacy, którzy w to nie wierzą), czerwony lakier na paznokciach, babskie rozmowy, piosenkę, którą Zaślubiony puszcza namiętnie w aucie, początkowo, żeby uspokoić Krasnali, teraz dla tradycji (z mojej płyty, więc wcześniej też ją lubiłam), podświetlaną klawiaturę mojego komputera i zaraźliwy śmiech.
Ale przede wszystkim lubię być mamą (chociaż czasami może się wydawać inaczej).

A to piosenka, o której wspominałam:

wtorek, 20 sierpnia 2013

Nie lubię



Nie lubię jak ktoś zjeżdża z ronda i nie sygnalizuje tego kierunkowskazem. A Ty tak stoisz i czekasz, żeby odkryć, że w sumie to dało się ruszyć, ale komuś się nie chciało machnąć ręką.
Nie lubię kiedy włączam ekspres do kawy (zaznaczam, że nie robię jej dla siebie, bo kaw nie pijam), a tam wyświetla mi się komunikat „dolać wody” lub „ opróżnij zbiornik fusów”.
Nie lubię, kiedy chcę sobie dolać do płatków mleka ryżowego, a tam ostatnia kropla.
Nie lubię, kiedy chcę gdzieś zadzwonić i odkrywam, że bateria mi umiera, ale wcześniej tego nie zauważyłam ani nie usłyszałam, bo sobie dźwięk w telefonie wyłączyłam.
Nie lubię, kiedy wreszcie znajduję trochę czasu na oglądnięcie serialu w TV, a tu przychodzi burza i zamiast serialu na ekranie widzę „Brak sygnału”.
Nie lubię się ubierać i odkryć, że wszystko ale to wszystko mam pomięte. Może poza wełnianym swetrem. W lato…
Nie lubię znajdywać w skrzynce awizo, bo listonosz przyszedł akurat wtedy, kiedy na moment wyszłam na spacer. Jestem bardziej niż pewna, że on się czai za krzakami i tylko czeka aż wyjdę, żeby mi to awizo zaserwować, a potem ja muszę na pocztę drałować. Oczywiście po drugim awizo, przypominającym mi o pierwszym.
Nie lubię zrobić długiej listy zakupów i zapomnieć jej w drodze na zakupy.
Nie lubię znosić z trzeciego piętra Krasnali w fotelikach, bo niedługo bez schylania się będę mogła podrapać się po piętach.
Nie lubię tego, że od poniedziałku do piątku czas się wlecze, a w weekend zapinkala.
Nie lubię, kiedy po przygotowaniu sobie śniadanie nie bardzo mam go kiedy zjeść.
Nie lubię, kiedy zapominam hasła do swojego konta i za żadne ludy świata nie potrafię odpowiedzieć na pytania zabezpieczające. Nie wiem czego ja się nawąchałam, jak na nie odpowiadałam.
Nie lubię autokorektora w moim telefonie, dzięki któremu wychodzi na to, że zamiast "puść mi dzwonka" proszę "rura mi dzwonka", a zamiast "krótkiej szyjki" jest "krótka szynka". 
I nie lubię, że wszystko to wydarzyło mi się na przestrzeni tygodnia.
A! Nie lubię nie lubić. To tyle, dziękuję za uwagę.
I za komentarze, bo je lubię.

wtorek, 13 sierpnia 2013

Nigdy nie wiesz co zza rogu wyskoczy



Poszłam sobie na zakupy. Oczywiście nie ma miodu i czas nie kleik, więc poszliśmy całą brygadą. Nie to, żebym miała coś przeciwko Zaślubionemu czy Krasnalom, tak tylko mówię, żeby jasność była, że te zakupy to tak niekoniecznie jak z filmu. Szczególnie, że gusta to my wszyscy mamy inne (Krasnali traktuję jako jedność).
W sklepie pierwszym rzucam się spódnice. Oczywiście długie, bo ani mi w humor nogi odsłaniać, przy każdym schylaniu się, żeby smoka zapodać, tyłek pokazywać, udowadniać, że będąc mną teraz to na opalanie czasu jest średnio mało, a nieopalone nogi to już lepiej se w domu zostawić. No więc sięgam, jak już napisane wcześniej było, po spódnicę w długości maxi, uśmiech pojawia się na mojej twarzy, bo oto i chyba wreszcie kupię sobie coś NIE PRZEZ INTERNET. Ale nie nie, łatwo być nie może, bo już zza rogu wyłania się Zaślubiony z miną, co to pokazuje tylko jedno („Matko jedyna…”), a kiedy ja pytam co o tym sądzi  (o ja głupia, głupia, kolejna nauczka, żeby NIE PYTAĆ) słyszę tylko :
„Idealna, żeby po mieszkaniach chodzić i żebrać albo z taborem cygańskim się zabrać”.
No i lipa, bo jak się już spytało to warto okazać chociaż minimum posłuchu i szacunku, więc odwieszam, a w myślach widzę, jak sama sobie wiadro zimnej wody na łeb wylewam za to, że mi się pytać zachciało.
W kolejnym sklepie rzucam się na buty spragniona nagle nowej pary. Takiej, co to mogłabym w niej brykać popychając wózek, co to pasują do wszystkiego i nawet jak zapomnę wyjść z piżamy to one i do niej się dopasują. A tu czmych i zza rogu Zaślubiony (ja nie wiem co On ma z tymi rogami, ale zawsze zza nich wychodzi) i już bez pytania opinię swoją wyraża wyciągając mi z ręki idealne baleriny i wciskając szpilki, co to już na sam ich widok stopa piecze. I oczyma wyobraźni widzę już, jak kuśtykam po kamykach, pchając pojazd krasnalowy i kupując na progu apteki (wejść się nie da, bom z wózkiem) plastry na odciski, ale za to jestem o jakieś 15 cm wyższa.  Bez porozumienia, bez zakupów, wychodzimy.
Trzy kolejne sklepy okazały się nie mieć nic ciekawego, różnica więc zdań i gustów nie została poruszona, natomiast jeden Krasnal okazał swoje zniecierpliwienie, przez co został zapowzięty na ręce Zaślubionego, mnie więc pozostało pchanie wózka. Lżejszego o Krasnala.  Wykorzystując Krasnala w pozycji pionowej wparowaliśmy do dziecięcego, dział czapki, dwie przymiarki i bach, kupujemy. Krasnal miną nie popierał, ale że brat jego pozostał niewzruszony i nie okazał nic, uznaliśmy, że decyzja o zakupie przegłosowana. Podczas płacenia odezwał się Krasnal drugi, co to jeszcze w wózku był, więc nie pozostało nic innego, jak wziąć go na moje ręce, a do wózka wpakować kurtki, torebkę, zakupione czapeczki i inne rzeczy, których można było się z siebie pozbyć i zachować przyzwoitość. Tak więc Krasnale na naszych rękach, wypełniony wózek pchany przez Zaślubionego i nagle odchodzi ochota na zakupy. Ale ochota przychodzi na świeży sok marchwiowy (ja)/ kawę latte (Zaślubiony). Siadamy więc, ja nawet rozważam deser, ale zamiast tego na stoliku pojawia się kilka pomocy naukowych na ujarzmienie mniejszych. Po 5 minutach nuda, po kolejnych 5 jeszcze większa, wiercenie, wywijanie i usta w podkowę (trzeba Krasnalom zostawić, że zrezygnowały kulturalnie z dźwięku). Sok i kawa pochłonięte na trzy łyki, rachunek zapłacony ze sporym napiwkiem, coby nie czekać na resztę i decyzja o powrocie. Bo w sumie zakupy to można przez Internet. Przynajmniej nikt zza rogu nie wyskoczy.