Poszłam sobie na zakupy. Oczywiście nie ma miodu i czas nie
kleik, więc poszliśmy całą brygadą. Nie to, żebym miała coś przeciwko
Zaślubionemu czy Krasnalom, tak tylko mówię, żeby jasność była, że te zakupy to
tak niekoniecznie jak z filmu. Szczególnie, że gusta to my wszyscy mamy inne
(Krasnali traktuję jako jedność).
W sklepie pierwszym rzucam się spódnice. Oczywiście długie,
bo ani mi w humor nogi odsłaniać, przy każdym schylaniu się, żeby smoka
zapodać, tyłek pokazywać, udowadniać, że będąc mną teraz to na opalanie czasu
jest średnio mało, a nieopalone nogi to już lepiej se w domu zostawić. No więc
sięgam, jak już napisane wcześniej było, po spódnicę w długości maxi, uśmiech
pojawia się na mojej twarzy, bo oto i chyba wreszcie kupię sobie coś NIE PRZEZ
INTERNET. Ale nie nie, łatwo być nie może, bo już zza rogu wyłania się
Zaślubiony z miną, co to pokazuje tylko jedno („Matko jedyna…”), a kiedy ja
pytam co o tym sądzi (o ja głupia,
głupia, kolejna nauczka, żeby NIE PYTAĆ) słyszę tylko :
„Idealna, żeby po mieszkaniach chodzić i żebrać albo z
taborem cygańskim się zabrać”.
No i lipa, bo jak się już spytało to warto okazać chociaż
minimum posłuchu i szacunku, więc odwieszam, a w myślach widzę, jak sama sobie
wiadro zimnej wody na łeb wylewam za to, że mi się pytać zachciało.
W kolejnym sklepie rzucam się na buty spragniona nagle nowej
pary. Takiej, co to mogłabym w niej brykać popychając wózek, co to pasują do
wszystkiego i nawet jak zapomnę wyjść z piżamy to one i do niej się dopasują. A
tu czmych i zza rogu Zaślubiony (ja nie wiem co On ma z tymi rogami, ale zawsze
zza nich wychodzi) i już bez pytania opinię swoją wyraża wyciągając mi z ręki
idealne baleriny i wciskając szpilki, co to już na sam ich widok stopa piecze.
I oczyma wyobraźni widzę już, jak kuśtykam po kamykach, pchając pojazd
krasnalowy i kupując na progu apteki (wejść się nie da, bom z wózkiem) plastry
na odciski, ale za to jestem o jakieś 15 cm wyższa. Bez porozumienia, bez zakupów, wychodzimy.
Trzy kolejne sklepy okazały się nie mieć nic ciekawego,
różnica więc zdań i gustów nie została poruszona, natomiast jeden Krasnal
okazał swoje zniecierpliwienie, przez co został zapowzięty na ręce
Zaślubionego, mnie więc pozostało pchanie wózka. Lżejszego o Krasnala. Wykorzystując Krasnala w pozycji pionowej
wparowaliśmy do dziecięcego, dział czapki, dwie przymiarki i bach, kupujemy.
Krasnal miną nie popierał, ale że brat jego pozostał niewzruszony i nie okazał
nic, uznaliśmy, że decyzja o zakupie przegłosowana. Podczas płacenia odezwał
się Krasnal drugi, co to jeszcze w wózku był, więc nie pozostało nic innego,
jak wziąć go na moje ręce, a do wózka wpakować kurtki, torebkę, zakupione czapeczki
i inne rzeczy, których można było się z siebie pozbyć i zachować przyzwoitość.
Tak więc Krasnale na naszych rękach, wypełniony wózek pchany przez Zaślubionego
i nagle odchodzi ochota na zakupy. Ale ochota przychodzi na świeży sok
marchwiowy (ja)/ kawę latte (Zaślubiony). Siadamy więc, ja nawet rozważam
deser, ale zamiast tego na stoliku pojawia się kilka pomocy naukowych na ujarzmienie
mniejszych. Po 5 minutach nuda, po kolejnych 5 jeszcze większa, wiercenie,
wywijanie i usta w podkowę (trzeba Krasnalom zostawić, że zrezygnowały
kulturalnie z dźwięku). Sok i kawa pochłonięte na trzy łyki, rachunek zapłacony
ze sporym napiwkiem, coby nie czekać na resztę i decyzja o powrocie. Bo w sumie
zakupy to można przez Internet. Przynajmniej nikt zza rogu nie wyskoczy.