wtorek, 5 lipca 2011

Rytuały, czyli rzecz o kremowaniu

Wieczór. Centrum miasta, blok, trzecie piętro. Wcieram w siebie szósty krem- po kremie na twarz, pod oczy, do rąk, do ciała, do stóp przyszedł czas na antycellulitowy. Zakupiony niedawno, pierwsze użycie. Zgodnie z instrukcją wcierać mam mocno, a właściwie wmasować aż do wchłonięcia. Czytam na opakowaniu o konieczności regularnego stosowania, da się zrobić. Czytam też o właściwościach rozgrzewających. Da się przeżyć. Tak myślałam dopóki nie nałożyłam kremu na pośladki. Grzecznie wmasowałam odpowiednią ilość, potem zgodnie z nakazem umyłam rączki i tak zakonserwowana położyłam się do łóżka obok zaślubionego. Po 5 minutach leżenia pod ciepła kołdrą zaczynam odczuwać lekkie rozgrzanie w okolicach siedzenia (pomimo leżenia), rozgrzanie to zaczyna przybierać na sile w tempie błyskawicznym, a ja zaczynam nerwowe wiercenie się, czym zwracam uwagę zaślubionego. Starając się opanować sytuację postanawiam być dzielna- zniosę to pieczenie. I prawie się udaje, ale nagle uczucie gorąca zmienia się w nieznane mi dotąd doznanie- podejrzewam, że czułabym to samo, gdyby ktoś przyłożył mi z rozpędu deską w tyłek. Mija po pół godzinie- i nie dlatego to wiem, że jestem taka dzielna, ale dlatego że jestem na tyle leniwa, że wolę leżeć z tym ogniem niż wstawać i po raz kolejny wchodzić pod prysznic, wmasowywać w siebie kremy i inne tego typu. A postanowiłam być kobietą zadbaną, więc noc bez kremu uważam za stracony (postanowienie działa od poniedziałku do środy, potem mi się nudzi, a w niedzielę znowu podejmuję wyzwanie).
Wieczór kolejny, rytuał się powtarza, tym razem biernym obserwatorem jest zaślubiony, który śledzi każdy ruch mojej ręki, by na końcu zadania oznajmić- „Ty to masz dużo roboty z tymi całymi kosmetykami”. I tak zaczęłam przeliczać, leżąc w łóżku (miałam pół godziny, podczas której balsam podpalał mi pośladki) ile czasu zaoszczędziłabym olewając czynności związane z renowacją/ konserwacją. Z matematyki dobra nie jestem, ale wyszła mi jakaś zabójcza ilość godzin. Jak na mój gust da się podzielić na dni…więc może zamiast mówić, że nie mam czasu zacznę operować pojęciem „musze się pokremować”?
Zaczynam rozważania o życiu „na suchara”, ale jakoś tak…sucho mi to wygląda. Szukam więc jednego kremu na wszystko, ale okazuje się, że tak to tylko w Erze, a że Ery już nie ma to za dużo nie zdziałam. A gdyby tego było mało dowiaduję się, że mając dziecko to ja już wcale czasu mieć nie będę, więc i kremowanie idzie w odstawkę. Przechodzi mi przez myśl pokremowanie się na zapas, ale istnieje zbyt duże ryzyko, że ześlizgnę się z piżamy i łóżka, a patrząc na tempo, w jakim zaślubiony zasypia, nie ma szansy na szympansy, żeby mi pomógł. Sytuacja patowa, dlatego też postanowiłam zmienić sposób patrzenia- skoro potem nie będę mieć na to czasu to powinnam delektować się tym teraz. Także jak tylko mi sie uda i świat naokoło się uspokoi, rytuał przygotowawczy do snu (w tym również podpalanie sobie czterech liter ogniem w kremie) uznam za czas dla mnie i tylko dla mnie. Polecam.

9 komentarzy:

  1. Pozwól, że dołożę Ci jeszcze jeden rytuał. Choć, jeśli Ci się spodoba, będziesz mogła na zawsze zapomnieć o "ogniu w kremie": Peeling z kawy. Jak dla mnie najcudowniejszy środek wygładzający.

    Recepta:
    fusy z zaparzonej kawy mielonej;
    sól gruboziarnista albo brązowy cukier;
    na koniec oliwka albo jakiś bezzapachowy żel.

    (no i raczej nie zaraz po depilacji, bo może powrócić ognista historia ;-)

    P.S.
    Po lekturze Twojego bloga mam przez jakiś czas taki powidok, że wszędzie widzę żaluzje (czyli Twój wpis w negatywie), ale niech to będzie dowód, że lubię go czytać i będę czytać! :-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ooo...ile się na takich blogach mozna dowiedzieć. Uczucie pieczenia znam, chyba nawet miałam kiedyś ten sam krem, tylko ja nie przyznawałam się do jego używania i objawy musiałam znieść ze spokojem. Koszarne wspomnienie.

    OdpowiedzUsuń
  3. Ooo...ile się na takich blogach mozna dowiedzieć. Uczucie pieczenia znam, chyba nawet miałam kiedyś ten sam krem, tylko ja nie przyznawałam się do jego używania i objawy musiałam znieść ze spokojem. Koszarne wspomnienie.

    OdpowiedzUsuń
  4. Oooo, dziękuję za przepis! Muszę tylko zakupić kawę- na pewno wyjdzie taniej i mniej...ogniście:).
    Ale wyprobuję- polecone sposoby rzadko zawodzą!

    OdpowiedzUsuń
  5. Właśnie odkryłam Twojego bloga- rewelacja!!! Miałam przeczytać jeden post, a przeczytałam wszystkie i to w miejscu pracy. Moje biuro to teraz na 100% Twoja czytelnia. I to nie tylko w mojej osobie. Tylko rób częstsze wpisy!

    OdpowiedzUsuń
  6. Uśmiałam się czytając Twojego bloga. Mega!Gratuluję!

    OdpowiedzUsuń
  7. Chciałam Ci napisać, że z niewielu "przyjemności" dla siebie po urodzeniu Hani(w sensie czasu dla siebie) zostało mi właśnie kremowanie :) a krem piekący znam aż za dobrze :)

    OdpowiedzUsuń
  8. Mnie kiedyś jeden rozgrzewający krem antycellu przyprawił prawie o atak serca: dostałam duszności i palpitacji serca. Oczywiście nieco ;) przesadzam, ale naprawdę byłam bliska omdlenia. :) I to nie tylko ja jedna tak na niego zareagowałam... Znaleźli się chętni, żeby udowodnić, że przesadzam i bardzo żałowali swego postępku :). Krem wylądował w śmieciach.

    OdpowiedzUsuń
  9. Te kremy...znam i nienawidzę!!!

    OdpowiedzUsuń