czwartek, 24 października 2013

W dwóch prostych słowach

Kocham Ludziki ponad wszystko. Uwielbiam patrzeć, jak się razem bawią, śmieją. To zdecydowanie najlepsze, co mnie się w życiu spotkało. Do tego dziś stuknęła nam z Zaślubionym czwórka szczęśliwego życia po zapieczętowaniu. Ale jednocześnie...ja pier...le!
W takie dni, jak dziś, nic tylko ja pier...le! Chociaż staram się nie przeklinać.

sobota, 19 października 2013

Jaki ojciec, tacy synowie, czyli co Ludziki wyssały z mlekiem matki



Swego czasu reputacja Zaślubionego (który wtedy jeszcze Zaślubionym nie był, ale już Obiecanym) była dość mocno zagrożona dwoma zdarzeniami, które nastąpiły w niedużym odstępie czasowym od siebie. Zdarzenia te, same w sobie nawet zabawne, powstały na skutek zbiegów okoliczności, ale wskazywały na to, że w naszym domu często zupa jest za słona.
W  pierwszym przypadku moje oko zostało przez Zaślubionego zassane, na skutek czego powstała na około niego piękna malinka. Jak doszło do tego, że moje oko znalazło się na linii frontu, tego nie wiem do dziś, mogę jednak powiedzieć z pełnym przekonaniem, że malinka na oku wygląda jak konkretne limo, tyle że takie…trochę w kropki. Tak czy siak, jeszcze tego samego dnia z Zaślubionym poszliśmy w ludzi i szybko przekonaliśmy się, że tłumaczenie wszystkim, że to nie siniak, a zassanie nie bardzo brzmi wiarygodnie. Próbowałam potem jeszcze innych opcji – „uderzyłam się o drzwi”, „mam uczulenie”, „nie wiem skąd to się wzięło”. Każde z wyjaśnień i tak malowało na twarzy mojego rozmówcy litość i kierowało podejrzewające spojrzenie w kierunku niewinnego (przynajmniej umyślnego spowodowania) ówczesnego Obiecanego. Postanowiliśmy więc nie wracać do tematu, bo z każdym coraz mocniejszym opisywaniem, jak oko może znaleźć się w ustach i zostać potraktowane jak z odkurzacza, nijak miało się do tego, co sobie inny myśleli. Było minęło, koloryt skóry wrócił do barw tradycyjnych i nawet zostałoby to zapomniane, gdyby nie fakt, że kilka tygodni później, chcąc sprytnie wyciągnąć z górnej szafki papier, który stał za słoikami, w akcie lenistwa postanowiłam tych słoików nie ruszać, tylko jakoś zgrabnie dostać się na ich tyły. Jak to zwykle w życiu bywa, lenistwo średnio popłaca i jeden z litrowych słoików osunął się centralnie na moją twarz uderzając z impetem w kość policzkową i wykonując tym samym fioletową plamę. Może nawet w historię o tym, że to nie limo po pięści, a z osuniętego słoika, spotkałaby się ze zrozumieniem, może nawet wywołałby śmiech, ale ponieważ jeszcze kilkanaście dni wcześniej te same barwy miałam pod okiem, tym razem dowody obciążające były dość mocne. Tak więc musieliśmy potem odczekać kilka lat bezkolizyjnego życia, żebym przestała obawiać się telefonu z niebieskiej linii, po zgłoszeniu przez życzliwego. Na szczęście, dbając o dobro i wizerunek przyszłego Ojca dzieci moich, postanowiłam ostrożniej obchodzić się z moją twarzą, nie wpychać żadnej z jej części w miejsca, gdzie powietrze jest wciągane, a wszelkie przedmioty z górnych półek ściągać w kasku. I udało się, ale do czasu.
Jak wiadomo, z dziećmi bawić się należy, kontaktu nie unikać, a dotyk matki i przytulanie jest konieczne w wychowaniu spokojnego, zrównoważonego człowieka. Tak więc i poczyniłam, co przez ponad pół roku udawało się wzorowo. Kiedy jednak nastała era wkładania przez Ludziki do ust wszystkiego co popadnie, Ludzik numer dwa spróbował swąd swych dziąseł ukoić na mojej brodzie. I co? I znowu wróciły niechlubne wspomnienia, tuszowanie malinko-siniaka pudrem i tłumaczenia. W kilka dni później poczułam także moc ciosu „z główki” (zwanego czasami „z baranka”) w usta i wtedy odkryto przede mną fakt, że na wargach też fioletowe przebarwienia powstają. Teraz więc, nauczona doświadczeniem, nie komentuję, nie wyjaśniam. Bo coś mi się zdaje, że obarczanie siedmiomiesięczne dziecko o dwa lima to za dużo nawet dla najwierniejszych przyjaciół Zaślubionego.

Swoją drogą jest październik, a w naszym mieszkanie z każdego kąta wyskakuje biedronka…

niedziela, 13 października 2013

Herbata stygnie...



Z ręką na sercu, ktoś mi gwizdnął czas. Po kilka godzin z każdego dnia. Bo niemożliwe, żeby te dwa małe stworzenia powodowały, że muszę wybierać pomiędzy prysznicem a śniadaniem. Zaślubiony się stara jak może, tyle że on musi jednak wychodzić do pracy poodpoczywać. Wyszedł nawet z zacną inicjatywą zabierania Ludzików raz w tygodniu na spacer sam na sam, tak po męsku, cobym mogła robić co chcę. No i jak poszli to Miss zgłupiała. W tyłku jej się poprzewracało na te kilka chwil i prawie przez połowę czasu, co to go mogłam na jakieś pożyteczne rzeczy przeznaczyć to ja łaziłam z kąta w kąt, tak jakby w kółko. Potem, kiedy odkryłam, że została mi już tylko druga połowa tego, co miałam zaczęłam wszystkiego po trochu- podreptałam do łazienki poukładać wreszcie kosmetyki (w połowie przerwane), zrobiłam sobie herbaty, takiej fusiastej, a nie tej co to na szybko się zalewa torebkę (tylko nie wypiłam), zaczęłam czytać zaległe maile (tylko nie odpisałam), postanowiłam upiec placek, ale jak zaczęłam wyciągać wszystkie składniki i potrzebne sprzęty to doszłam do wniosku, że drugie tyle całego wolnego potrzebowałabym potem na umycie i pochowanie, więc olałam, włączyłam telewizor, żeby z wyciągniętymi nogami serial pooglądać, ale wyszło, że już jakiś czas seriali, szczególnie o tej porze, nie widziałam, więc trochę nie wiem co, gdzie i kiedy, a jak już wybrałam co i kiedy to nie rozumiałam kto z kim, jak i po co. A jak wpadłam na to, że w sumie to mogłabym się po prostu zdrzemnąć to mi towarzystwo wróciło. Za tydzień powtórka, więc chyba sobie wcześniej harmonogram ułożę.
A tak na marginesie to sprzedam lub oddam plecy. Swego czasu nawet masowane, balsamowane, aktualnie w stanie „do remontu”. Nawet mieszkania w stanie deweloperskim są chyba w lepszej kondycji…