Swego czasu reputacja Zaślubionego (który wtedy jeszcze
Zaślubionym nie był, ale już Obiecanym) była dość mocno zagrożona dwoma
zdarzeniami, które nastąpiły w niedużym odstępie czasowym od siebie. Zdarzenia
te, same w sobie nawet zabawne, powstały na skutek zbiegów okoliczności, ale wskazywały
na to, że w naszym domu często zupa jest za słona.
W pierwszym przypadku
moje oko zostało przez Zaślubionego zassane, na skutek czego powstała na około
niego piękna malinka. Jak doszło do tego, że moje oko znalazło się na linii
frontu, tego nie wiem do dziś, mogę jednak powiedzieć z pełnym przekonaniem, że
malinka na oku wygląda jak konkretne limo, tyle że takie…trochę w kropki. Tak
czy siak, jeszcze tego samego dnia z Zaślubionym poszliśmy w ludzi i szybko przekonaliśmy
się, że tłumaczenie wszystkim, że to nie siniak, a zassanie nie bardzo brzmi
wiarygodnie. Próbowałam potem jeszcze innych opcji – „uderzyłam się o drzwi”, „mam
uczulenie”, „nie wiem skąd to się wzięło”. Każde z wyjaśnień i tak malowało na
twarzy mojego rozmówcy litość i kierowało podejrzewające spojrzenie w kierunku
niewinnego (przynajmniej umyślnego spowodowania) ówczesnego Obiecanego.
Postanowiliśmy więc nie wracać do tematu, bo z każdym coraz mocniejszym opisywaniem,
jak oko może znaleźć się w ustach i zostać potraktowane jak z odkurzacza, nijak
miało się do tego, co sobie inny myśleli. Było minęło, koloryt skóry wrócił do
barw tradycyjnych i nawet zostałoby to zapomniane, gdyby nie fakt, że kilka
tygodni później, chcąc sprytnie wyciągnąć z górnej szafki papier, który stał za
słoikami, w akcie lenistwa postanowiłam tych słoików nie ruszać, tylko jakoś
zgrabnie dostać się na ich tyły. Jak to zwykle w życiu bywa, lenistwo średnio
popłaca i jeden z litrowych słoików osunął się centralnie na moją twarz
uderzając z impetem w kość policzkową i wykonując tym samym fioletową plamę.
Może nawet w historię o tym, że to nie limo po pięści, a z osuniętego słoika,
spotkałaby się ze zrozumieniem, może nawet wywołałby śmiech, ale ponieważ jeszcze
kilkanaście dni wcześniej te same barwy miałam pod okiem, tym razem dowody
obciążające były dość mocne. Tak więc musieliśmy potem odczekać kilka lat
bezkolizyjnego życia, żebym przestała obawiać się telefonu z niebieskiej linii,
po zgłoszeniu przez życzliwego. Na szczęście, dbając o dobro i wizerunek
przyszłego Ojca dzieci moich, postanowiłam ostrożniej obchodzić się z moją
twarzą, nie wpychać żadnej z jej części w miejsca, gdzie powietrze jest
wciągane, a wszelkie przedmioty z górnych półek ściągać w kasku. I udało się, ale
do czasu.
Jak wiadomo, z dziećmi bawić się należy, kontaktu nie unikać,
a dotyk matki i przytulanie jest konieczne w wychowaniu spokojnego, zrównoważonego
człowieka. Tak więc i poczyniłam, co przez ponad pół roku udawało się wzorowo.
Kiedy jednak nastała era wkładania przez Ludziki do ust wszystkiego co popadnie,
Ludzik numer dwa spróbował swąd swych dziąseł ukoić na mojej brodzie. I co? I
znowu wróciły niechlubne wspomnienia, tuszowanie malinko-siniaka pudrem i
tłumaczenia. W kilka dni później poczułam także moc ciosu „z główki” (zwanego
czasami „z baranka”) w usta i wtedy odkryto przede mną fakt, że na wargach też fioletowe
przebarwienia powstają. Teraz więc, nauczona doświadczeniem, nie komentuję, nie
wyjaśniam. Bo coś mi się zdaje, że obarczanie siedmiomiesięczne dziecko o dwa
lima to za dużo nawet dla najwierniejszych przyjaciół Zaślubionego.
Swoją drogą jest październik, a w naszym mieszkanie z
każdego kąta wyskakuje biedronka…