czwartek, 30 czerwca 2011

Zen

Dopadła mnie faza ZEN. W mojej nomenklaturze to nic innego jak etap zmęczenia, który powoduje „wszystko jest mi obojętne”. Po okresie wkurzenia, które narastało każdego dnia i mijało po jakiejś godzinie od przebudzenia, a następnie wracało wraz z pierwszym zdaniem wypowiedzianym przez kogokolwiek w moją stronę, pojawił się okres zupełnej bezmocy, podczas której byłam w stanie zasnąć wszędzie, o każdej porze i w każdej pozycji. Potem jeszcze krótki etap wiary w supermoce- „mogę wszystko, a sen jest dla mięczaków”, następnie równie krótko trwające przeświadczenie, że mam najgorzej na świecie, aż wreszcie nastała- FAZA ZEN.
W sumie całkiem mi w niej dobrze. Nie ma czasu na sen? Trudno, już tak bywało. W pracy zanim usiądę musze odgruzować tony papierów? Najwyżej porobię z nich samolociki. Zachciało mi się wrócić do roli studenta i teraz na słowo sesja znowu mnie mdli? Najwyżej kupię dyplom na allegro. Słowo beletrystyka zaczyna być pojęciem ze słownika wyrazów obcych? A na co to komu? Z przyjaciółmi kontaktuję się mailowo lub smsowo? Przynajmniej nie muszę się przebierać z dresu…
Faza ZEN wymaga treningów- nie można spać za dużo, ale też za mało (grozi powrotem do fazy wkurzenia), nie można mieć za wiele czasu dla siebie, ale i nie za mało (grozi powrotem do fazy przekonania, że wszystko, co najgorsze spotyka mnie), nie można również popaść w bezmyślne działanie, bo powrót do wiary w super moce gwarantowany. Jeśli trzymamy się zasad faza ZEN murowana. A ja mianuję się ZEN-mistrzem.

wtorek, 14 czerwca 2011

Foto szop

Zostałam poddana z przyjaciółką terapii. Szokowej. Prowadzącymi byli nasi zaślubieni. Wstępem niewinny program telewizyjny. Bodźcem nasz komentarz odnośnie jednej z polskich celebrytek. A konkretniej uznanie dla jej/Jej figury. No bo jak inaczej? Trzeba być uczciwym…biust wiecznie w poziomie nie pionie, wygrywa walkę z grawitacją, uda nie skażone cellulitem, ba, nawet skórką pomarańczową, jabłkową czy z kiwi. Do tego kości policzkowe przykryte jedynie warstwą skóry, bez zbędnego zmiękczenia „puckami”, włosy bujniejsze niż u mojego kota (a on ma ich ponad miarę- wiem, bo co rano ten nadmiar usuwam z własnych ubrań), no i brzuch bardziej wklęsły niż wypukły (śmiem podejrzewać, że to jakaś wada genetyczna- coś co ma być na zewnątrz, tu ewidentnie jest do wewnątrz). No więc, w ramach tej uczciwości, przyznałyśmy, że co jak co, ale jej ciało zasługuje na pochwałę. I tak oto zaczęła się polsko- włoska terapia kryzysowa.
Pierwszym rzutem starano się nam udowodnić, że przy takich zarobkach i takim stylu życia wyglądałybyśmy przy wyżej wspomnianej jak Piękne przy Bestii. Nie przekonało nas to zbytnio, ale widząc zaangażowanie naszych zaślubionych, zwanych dalej terapeutami, starałyśmy się wyglądać na przekonane. Z marnym skutkiem, jak widać, bo terapeuci przeszli do terapii wstrząsowej. Zaczęło się wyszukiwanie na Internecie zdjęć celebrytek przyłapanych bez makijażu lub w słabszej formie, a wszystko wyświetlane na ekranie telewizora (technika wciąż mnie wyprzedza- zaczynam rozumieć moją babcię). A potem lawinowo przeszliśmy do potęgi photo shop’a. Zdjęcia przed, zdjęcia po, brzuszek jest, brzuszka nie ma, boczek jest, boczku nie ma…

Terapia szokowa podziałała- chcę mieć photoshopa na żywo. Rano dwa kliknięcia myszką i znikają mi odciśnięte szlaczki z poduszki (w wieku szkolnym znikały mi podczas mycia zębów, teraz w połowie drogi do pracy- gdzieś mi się kolagen chyba wylewa), znikają cienie pod oczami i inne znamiona snu. Kolejny klik i moje włosy przestają być anteną radiową, zaczynają natomiast układać się w piękną całość, na twarzy pojawia się makijaż z idealnym rysem wokół oczu typu smoky eses. Potem dodatkowe kliknięcia powodują, że spodnie w rozmiarze XS leżą idealnie, a dekolt w bluzce kusi, a nie przypomina mi, że Newton miał rację. Tak poklikana mogę ruszyć w świat podkolorowany trochę przez inne klikania.

To tyle z terapii. Nazwijmy ją klikową. A tymczasem rano jakoś nie grało to z całością. Może jutro.